- Daijoubu? W porządku? - usłyszałam znienacka kobiecy głos za plecami. Nieznajoma Japonka zaczepiła obcego gaijina, by zaoferować pomoc. Niewiarygodne!
Odpowiedziałam, że nie bardzo, bo chcę się dostać na dworzec autobusowy i w momencie, gdy pokazałam kobiecie mapkę, dostrzegłam tablicę z planem najbliższej okolicy. Teraz już bez trudu mogłam się zorientować, gdzie dokładnie powinnam iść, ale nie mogłam tak po prostu powiedzieć pani, że już nie potrzebuję jej pomocy; byłoby to wielkim nietaktem. Tym bardziej, że ona naprawdę chciała mi pomóc. Razem więc podeszłyśmy do kolorowej tablicy i pozwoliłam jej znaleźć właściwy budynek, choć wystarczyło się tylko trochę rozejrzeć. Rozstałyśmy się przy planszy, obie zadowolone, że udało się rozwiązać mój problem. Ona wtopiła się w tłum, a ja poszłam prosto na dworzec.
Mężczyzna stojący przy wejściu niemal wciągnął mnie do środka. Nie było to zbyt przyjemne, ale przynajmniej nie musiałam się zastanawiać, które z drzwi w całym ciągu były tymi właściwymi. Wewnątrz budynku był dość spory ruch, ktoś wchodził, ktoś wychodził, ludzie podchodzili i odchodzili od okienek, a pracownicy obsługiwali klientów bez zbędnej zwłoki. I choć zaraz po wejściu zdało mi się, że na dworcu panuje bałagan, w rzeczywistości wszystko przebiegało bardzo sprawnie i już po chwili miałam swój upragniony bilet. Właściwie trochę mnie to zmartwiło, bo do odjazdu została mi ponad godzina, którą musiałam jakoś spędzić. Nie miałam szczególnej ochoty na zwiedzanie Shinjuku z ciężkim plecakiem; jeszcze dość się miałam nachodzić w ciągu najbliższych dni. Niestety nigdzie nie widziałam żadnej poczekalni czy ławek, nawet perony były ich pozbawione. To nie było cywilizowane. Czyli jednak spacer.
Ruszyłam w stronę niewielkiej kolorowej uliczki.
Kilkupiętrowe budynki były szczelnie oblepione wszelkimi plakatami i szyldami.
Na parterach znajdowały się restauracje, bary, sklepy z elektroniką i
ubraniami, a z głośników sączyła się muzyka i nawoływania do wstąpienia do
poszczególnych lokali. Było tłoczno i głośno i zdecydowanie nie dla mnie. Po
kilku minutach doszłam do głównej ulicy. Dwa pasy ruchy były przedzielone
trawnikiem obsadzonym drzewami, a budynki nie miały już tak dzikiego wyglądu –
szyldy mniej liczne i bardziej stonowane, a elewacje przybrały odcienie
szarości.
Zaciekawił mnie metalowo-szklany wieżowiec w kształcie cygara w otoczeniu
kilku mniejszych klasycznych budynków i ogromnej kuli, chyba też biurowca.
Całość wyglądała dość kosmicznie i nawet mi się spodobała, pomimo
wcześniejszych uprzedzeń do tego typu zabudowy. Obiecałam sobie, że kiedyś tu wrócę.
Wstąpiłam do SevenEleven. Nie byłam specjalnie głodna, ale od niewielkiego obiadu minęło już kilka godzin, więc wolałam coś zjeść. To miał być mój ostatni normalny posiłek, jeśli kanapkę z marketu można uznać za takowy. W każdym razie było to normalniejsze od batonów energetycznych, którymi miałam się karmić przez następną dobę. Nawet gdyby mi się udało spełnić marzenie zjedzenia udonu na szczycie o wschodzie słońca, to i tak byłoby to dopiero za 12 godzin. Poza tym nie chciałam ruszać zapasów, wszak nie miałam pojęcia, co się wydarzy na trasie, a właśnie sobie uświadomiłam, że czekolada została w walizce.