sobota, 31 stycznia 2015

Przystanek pierwszy. Shinjuku

Rozejrzałam się dookoła. Morze milczących, skupionych, czarnych głów płynących we wszystkich kierunkach, ciągi samochodów i autobusów. W Kioto też było tłoczno i gwarno, ale tamten tłum wydawał mi się bardziej przyjazny, nie taki zimny i nieobecny. Ale Tokio to nie Kioto, zresztą nie przyjechałam tu po to, żeby oglądać ludzi. Musiałam znaleźć dworzec autobusowy, a rzeczywistość nieco różniła się od schematycznej mapki.
- Daijoubu? W porządku? - usłyszałam znienacka kobiecy głos za plecami. Nieznajoma Japonka zaczepiła obcego gaijina, by zaoferować pomoc. Niewiarygodne!
Odpowiedziałam, że nie bardzo, bo chcę się dostać na dworzec autobusowy i w momencie, gdy pokazałam kobiecie mapkę, dostrzegłam tablicę z planem najbliższej okolicy. Teraz już bez trudu mogłam się zorientować, gdzie dokładnie powinnam iść, ale nie mogłam tak po prostu powiedzieć pani, że już nie potrzebuję jej pomocy; byłoby to wielkim nietaktem. Tym bardziej, że ona naprawdę chciała mi pomóc. Razem więc podeszłyśmy do kolorowej tablicy i pozwoliłam jej znaleźć właściwy budynek, choć wystarczyło się tylko trochę rozejrzeć. Rozstałyśmy się przy planszy, obie zadowolone, że udało się rozwiązać mój problem. Ona wtopiła się w tłum, a ja poszłam prosto na dworzec.
Mężczyzna stojący przy wejściu niemal wciągnął mnie do środka. Nie było to zbyt przyjemne, ale przynajmniej nie musiałam się zastanawiać, które z drzwi w całym ciągu były tymi właściwymi. Wewnątrz budynku był dość spory ruch, ktoś wchodził, ktoś wychodził, ludzie podchodzili i odchodzili od okienek, a pracownicy obsługiwali klientów bez zbędnej zwłoki. I choć zaraz po wejściu zdało mi się, że na dworcu panuje bałagan, w rzeczywistości wszystko przebiegało bardzo sprawnie i już po chwili miałam swój upragniony bilet. Właściwie trochę mnie to zmartwiło, bo do odjazdu została mi ponad godzina, którą musiałam jakoś spędzić. Nie miałam szczególnej ochoty na zwiedzanie Shinjuku z ciężkim plecakiem; jeszcze dość się miałam nachodzić w ciągu najbliższych dni. Niestety nigdzie nie widziałam żadnej poczekalni czy ławek, nawet perony były ich pozbawione. To nie było cywilizowane. Czyli jednak spacer.

Ruszyłam w stronę niewielkiej kolorowej uliczki. Kilkupiętrowe budynki były szczelnie oblepione wszelkimi plakatami i szyldami. Na parterach znajdowały się restauracje, bary, sklepy z elektroniką i ubraniami, a z głośników sączyła się muzyka i nawoływania do wstąpienia do poszczególnych lokali. Było tłoczno i głośno i zdecydowanie nie dla mnie. Po kilku minutach doszłam do głównej ulicy. Dwa pasy ruchy były przedzielone trawnikiem obsadzonym drzewami, a budynki nie miały już tak dzikiego wyglądu – szyldy mniej liczne i bardziej stonowane, a elewacje przybrały odcienie szarości.
Zaciekawił mnie metalowo-szklany wieżowiec w kształcie cygara w otoczeniu kilku mniejszych klasycznych budynków i ogromnej kuli, chyba też biurowca. Całość wyglądała dość kosmicznie i nawet mi się spodobała, pomimo wcześniejszych uprzedzeń do tego typu zabudowy. Obiecałam sobie, że kiedyś tu wrócę.

Wstąpiłam do SevenEleven. Nie byłam specjalnie głodna, ale od niewielkiego obiadu minęło już kilka godzin, więc wolałam coś zjeść. To miał być mój ostatni normalny posiłek, jeśli kanapkę z marketu można uznać za takowy. W każdym razie było to normalniejsze od batonów energetycznych, którymi miałam się karmić przez następną dobę. Nawet gdyby mi się udało spełnić marzenie zjedzenia udonu na szczycie o wschodzie słońca, to i tak byłoby to dopiero za 12 godzin. Poza tym nie chciałam ruszać zapasów, wszak nie miałam pojęcia, co się wydarzy na trasie, a właśnie sobie uświadomiłam, że czekolada została w walizce.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Szczęśliwej drogi już czas

Siedziałam w pociągu linii Takasaki. Jak na niedzielne wczesne popołudnie wagon był dość zatłoczony. Większość pasażerów stanowili mężczyźni w średnim wieku ubrani w czarne garnitury, trzymający niewielkie paczki. Pewnie wracali lub dopiero się udawali na spotkania biznesowe. Okropieństwo, nawet w niedzielę trzeba harować. Ja na ich tle musiałam wyglądać dość osobliwie. Już samo pojawienie się gaijina na linii Takasaki musiało być nie lada atrakcją, wszak ten kierunek nie należy do turystycznych. Ot, sypialnia Tokio. Mój ubiór też dość mocno kontrastował z czarno-białymi mężczyznami - czerwone spodenki, czarna koszulka z cepeliowskimi kogutami, sportowe sandały i wypchany do granic możliwości jaskrawo-niebieski plecak. Miałam w nim dobytek na najbliższych kilka dni i zapas jedzenia i picia, który miał mi wystarczyć do jutra do wieczora. Kurtka już się nie zmieściła, więc ją przytroczyłam do plecaka. Ciekawiło mnie, czy ktoś się domyślał, gdzie jechałam.
W pewnym momencie zaczęła mnie ogarniać senność. Przed bezsenną nocą każda drzemka byłaby dobra, ale w przeciwieństwie do Japończyków nie miałam w głowie budzika i nie potrafiłam się obudzić na właściwej stacji. Ustawienie budzika w telefonie nie wchodziło w grę. Raz, że mogłabym go nie usłyszeć, a dwa, zachowałabym się jak niewychowany gaijin, hałasując w miejscu publicznym, jakim jest pociąg. Wolałam więc nie spać, gdyż czekało mnie pierwsze wyzwanie tej podróży - nie zabłądzić na dworcu Ueno.
Musiałam się przesiąść na linię Yamanote i dojechać do Shinjuku. Niby nic trudnego, ale gdy około 20 peronów jest rozmieszczonych na kilku piętrach, sprawa się komplikuje. Postanowiłam iść za strzałkami do hallu głównego i tam znaleźć drogę na właściwy peron. W rzeczywistości zadanie okazało się znacznie łatwiejsze, gdyż zaraz przy wyjściu z peronu była tablica, po japońsku i po angielsku, wskazująca interesujący mnie kierunek. W ciągu pięciu minut dotarłam na miejsce. Czekając na pociąg, patrzyłam za okno peronu na budynki sąsiadujące z dworcem. Metalowo-szklane biurowce oblepione kolorowymi ekranami reklamowymi i neonami. Japonia, jakiej do tej pory nie udało mi się doświadczyć, Tokio, o jakim marzy chyba większość cudzoziemców. W tamtym momencie te nowoczesne budynki nawet wydały mi się dość interesujące i gdyby nie okoliczności, w jakich się znalazłam w Tokio, pewnie wyszłabym na ulicę pooddychać wielkomiejskim gwarem. Właściwie miałam dużo czasu i gdybym opuściła nawet dwa pociągi, powinnam zdążyć na autobus, ale nie chciałam się rozpraszać. Okolice dworca Ueno musiały poczekać na swój czas, który jeszcze nie nadszedł.
Pociąg był dość zatłoczony. Zastanawiałam się, czy ci ludzie nie mieli swoich domów, tylko tak się snuli po całym Tokio. Na szczęście udało mi się stanąć w pobliżu wejścia i mogłam obserwować wyświetlacz nad drzwiami pokazujący stacje i czas przyjazdu. Wg tych informacji na Shinjuku powinnam dojechać w ciągu około 20 minut. Rozpoczęłam więc jedną z moich ulubionych zabaw z pociągów i autobusów - odczytywanie napisów. Reklamy były takie same, jak we wszystkich innych pociągach, więc skupiłam się na odgadywaniu nazw stacji z wyświetlacza nad drzwiami. Niestety kobiecy głos płynący z głośnika na każdej stacji uświadamiał mi, że czytać to ja nie umiem i długo jeszcze nie będę. Zwariowani Japończycy, czy naprawdę nie było im szkoda zdrowia na te wszystkie krzaczki? Czy hiragana i katakana, którymi przecież mogą wszystko zapisać, nie wystarczą? Razem to i tak jest prawie 100 znaków, po co dokładać do tego kolejne 2000? Ale to nie był mój problem. Wysiadłam na Shinjuku, a pociąg pojechał dalej.
W porównaniu z Shinjuku dworzec Ueno był mikroskopijny. A przynajmniej takie miałam wrażenie, może dlatego, że na Ueno już się przesiadałam wiele razy, a na Shinjuku byłam po raz pierwszy. Wg mapki dołączonej do vouchera, dworzec autobusowy miał się znajdować po zachodniej stronie. Nie mając ochoty na błądzenie w dworcowym labiryncie, zapytałam konduktora o właściwe wyjście. Marzyłam tylko o tym, żeby siedzieć już w autobusie. Ale od tego szczęśliwego momentu dzieliły mnie jeszcze dwie długie godziny. Nauczona polskim doświadczeniem, że wszystko się spóźnia lub wręcz nie przyjeżdża, przyjechałam do Tokio ze sporym zapasem czasu. Jak się okazało - niepotrzebnie. Plan miałam taki, by kupić bilet, zlokalizować właściwy peron, a resztę czasu przeznaczyć na krótki spacer po Shinjuku. Taka okazja mogła się prędko nie powtórzyć. Udałam się więc w kierunku wskazanym przez konduktora i po chwili stanęłam na gwarnej ulicy.

niedziela, 25 stycznia 2015

Chcieć to móc

Rezerwacja ekspresu do Kawaguchiko była możliwa na 30 dni przed planowaną podróżą. Wystarczyło wypełnić prosty formularz - imię, nazwisko, numer telefonu - by dostać voucher, który następnie należało wymienić w kasie na właściwy bilet. Do vouchera była dołączona mapka pokazująca drogę z dworca Shinjuku na dworzec autobusowy - jakie to japońskie! Opłaty dokonywało się w kasie przy odbiorze biletu. Nie przypuszczałam, że międzynarodowa rezerwacja mogła być tak prosta.

Do planowanego terminu rejestracji miałam jeszcze trochę czasu, mogłam więc sobie wszystko dokładnie przemyśleć. Chciałam jechać przedostatnim autobusem tego dnia, tak aby do 5 stacji dotrzeć koło 20. Według różnych przewodników wspinaczka szlakiem Yoshida trwała około 6 godzin, więc powinnam bez trudu zdążyć na wschód słońca. Podobno obejrzenie wschodu słońca ze szczytu jest marzeniem każdego pielgrzyma i ja nie byłam wyjątkiem. Zresztą nie wyobrażałam sobie wędrówki w ostrym słońcu, którą najpewniej przypłaciłabym odwodnieniem, udarem i poparzeniami trzeciego stopnia. Co innego schodzić. Poza tym wspinaczka nocą wydawała mi się niezwykle fascynująca, gdzie jedynymi źródłami światła byłyby księżyc, gwiazdy i niewielkie latarki czołowe. Wyobraziłam sobie maleńkie świetlne punkciki sunące jeden za drugim po ciemnym stoku góry i nie mogłam się doczekać, by ujrzeć to na własne oczy. W duchu mówiłam sobie, że jeszcze tylko półtora miesiąca i sama będę takim światełkiem.

Nawet noga zrozumiała powagę sytuacji, bo przestała boleć przy chodzeniu. Na początku czerwca na próbę przeszłam 2 km - było dobrze. Przeszłam drugi raz i trzeci i nic, żadnych bóli i przykurczów. Przyjęłam to za dobry omen i zaczęłam wydłużać dystans, by dojść do 6 km szybkiego marszu dziennie codziennie. Biegać nie chciałam z wielu powodów. Powód najważniejszy - nienawidzę biegać. Na samą myśl o bieganiu jestem zmęczona i chora. Powód drugi - nie chciałam przeciążać stopy i kolana, które też nie było w najlepszej kondycji. Powód trzeci - na Fuji nie zamierzałam wbiegać, tylko wchodzić, a to zupełnie inna praca mięśni. Tak więc moim podstawowym treningiem stały się codzienne marsze. W miarę upływu czasu chodziło mi się coraz lepiej, zniknęło początkowe napięcie w łydkach i udach i udało mi się osiągnąć czas poniżej godziny. Byłam z siebie naprawdę zadowolona i czułam, że dam radę.

4 lipca, godzina 1:30. Zajrzałam na stronę rezerwacji - mój termin był aktywny! Z wypiekami na twarzy zaczęłam wypełniać formularz. Po kilku minutach otworzyło się kolejne okno i oto patrzyłam na mój voucher. A więc to było oficjalne: 4 sierpnia 2013 o godzinie 17:50 miała się rozpocząć przygoda mojego życia!

niedziela, 18 stycznia 2015

Iść czy nie iść - oto jest pytanie

Niecałe dwa lata temu zaświtała mi myśl: a może by tak wejść? Planowałam wyjazd do Japonii, gdy ni stąd, ni zowąd pojawił się ten pomysł. W tamtym czasie walczyłam z dość poważną kontuzją stopy i przejście chociażby 500 metrów stanowiło nie lada wyczyn, a tu nagle takie szaleństwa. Ale ja już tak mam, że muszę czuć adrenalinę, że tym, co mnie zabija, są przewidywalność i nuda. Wmawiałam sobie, że całkiem niezobowiązująco sprawdzam szlaki, tylko z ciekawości. W końcu ostatnia góra, na jakiej byłam, to było coś w Bieszczadach jakieś 10 lat temu, na którą dziś z naderwanym rozcięgnem w żaden sposób bym nie weszła. Chyba że czołgając się.

Według różnych źródeł na szczyt prowadzi 5 szlaków, a do najpopularniejszego Yoshida bez trudu można dojechać autobusem z Tokio. Ze względu na dość surowe warunki pogodowe wspinaczka jest możliwa tylko przez 2 miesiące w roku. Trasa nie jest trudna i nie wymaga specjalistycznego sprzętu - w zasadzie wystarczy wyposażenie jak na dłuższą wyprawę górską, żadnych raków, lin i innych dziwnych akcesoriów. Więcej mi nie trzeba było.

Zaczęłam robić kalkulacje. Najbardziej martwiła mnie moja żałosna kondycja, a raczej jej całkowity brak po kilkumiesięcznym unieruchomieniu. Musiałabym rozpocząć trening, chociaż najlżejszy, właściwie od razu. Kolejną rzeczą był transport. Niemal wszystkie strony z rozkładami jazdy autobusów były po japońsku. O ile znalezienie połączeń na trasie Tokio-Kawaguchiko nie stanowiło najmniejszego problemu, o tyle pozostałe szlaki na anglojęzycznych stronach praktycznie nie istniały. Chciałam wyjechać z Tokio, lecz już tam nie wracać. Ostatecznie mogłam wszystko pozostawić losowi, przecież coś musiało dojeżdżać do tych szlaków. Jednak wciąż nie byłam pewna, czy powinnam wchodzić na Fuji, czy nie przypłacę tego zdrowiem. Postanowiłam dać sobie czas do namysłu i ostateczną decyzję podjąć miesiąc przed wyjazdem do Japonii.

sobota, 17 stycznia 2015

Śnieżny stożek i rząd autobusów

To było w piątej lub szóstej klasie szkoły podstawowej. Nie pamiętam, o czym dokładnie była tamta lekcja. Być może o rodzajach gór, a może omawialiśmy poszczególne kontynenty - nie wiem. Jednak ten jeden temat na zawsze pozostał w mojej pamięci. Fudżi-jama. Fudżi-jama, jak to okropnie brzmi, dziś ten zapis fonetyczny wywołuje we mnie silne zdenerwowanie, wręcz obrzydzenie, ale gdy miałam 11 lat i niewiele wiedziałam, był on dla mnie jak mantra.

Pamiętam, jak wpatrywałam się w fotografię w podręczniku przedstawiającą regularny, ośnieżony stożek, tak jakby od tego zależało odkrycie jakiejś wielkiej tajemnicy. W czasach bez internetu skąpe informacje ze szkolnego podręcznika działały na wyobraźnię. Nauczycielka opowiadała o szlaku prowadzącym na szczyt, złożonym z 10 stacji i z możliwością wjechania do 5 normalnym wycieczkowym autobusem. Przed oczami stanął mi ośnieżony stożek z 10 tabliczkami - tak sobie wyobrażałam owe stacje. W mojej wizji do 5 stacji poprzez pustkowie prowadziła kręta asfaltowa droga zakończona parkingiem, na którym z ustawionych jeden za drugim autobusów wysypywały się tłumy turystów. Pomyślałam wtedy, że to strasznie łatwe iść zaledwie od połowy drogi i że ja na ich miejscu bym szła od samego początku. Niezwykle pociągająca wydała mi się możliwość wejścia na szczyt i zajrzenia wgłąb krateru, wprost do samego serca Ziemi. Ach, móc tak pojechać do Japonii!

Ciekawe, że pomimo tej nagłej silnej fascynacji nigdy nie zgłębiłam studiów nad tematem góry Fuji. Ledwie znam jej wysokość, bo tekst na Wikipedii zawsze był za długi. Dla mnie góra Fuji zawsze była symbolem owianym pewną tajemnicą i chciałam, by tak pozostało.