niedziela, 13 marca 2016

Czy to Ziemia, czy to Mars?

Słońce wzeszło już całkiem wysoko, więc dalsze pozostanie przy schronisku nie miało większego sensu. Było po 5, do szczytu wciąż daleko, a jeszcze musiałam tego samego dnia zejść z drugiej strony, inaczej czekałoby mnie spanie w lesie, na co ani nie byłam przygotowana, ani nawet nie miałam ochoty. Nie było więc na co czekać.
Szlak znowu ożył. Ludzie powoli i w milczeniu sunęli w górę. Zmęczenie wszystkim dawało się we znaki, nawet tym, którzy noc spędzili w schronisku. A może to nie zmęczenie, tylko wysokość i brak tlenu? Coraz częściej słyszałam charakterystyczny dźwięk aerozolu - byłam chyba jedyną osobą, która nie wspomagała się tlenem w sprayu. Przed wyjazdem długo rozważałam, czy będę potrzebować tlen czy nie i doszłam do wniosku, że to nie jest taka wysokość, na której nie da się oddychać. Zresztą w razie potrzeby mogłam go kupić w każdym schronisku. Ale ponieważ cena rosła wraz z wysokością, tlen nie był mi potrzebny. Poza tym, tak sobie to tłumaczyłam, Japończycy nie są jacyś super wysportowani - od rana do wieczora siedzą w biurach, a jedyny ruch to spacer na trasie dom-metro, metro-praca. Więc ich zabijał po prostu brak kondycji, nie góra.
 

Tym, co najbardziej mnie rozczarowało, to chmury. Gruba, gęsta biała warstwa chmur aż po horyzont. Widziałam tylko chmury. Byłam bardzo zawiedziona. Miałam nadzieję, że będę podziwiać piękne widoki, że zobaczę Tokio, wszak w linii prostej to było ze 100 km (chyba), jezioro Kawaguchiko i inne miasta i miasteczka. Miało być tak pięknie, a tymczasem oprócz chmur widziałam jedynie fragment trasy - w dole góra nawet była zielona, dopiero teraz dało się to zauważyć, oraz wierzchołki niższych szczytów nieśmiało przebijające się przez białą okrywę. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak wysoko weszłam, chociaż miałam być jeszcze wyżej. Własna odwaga, czy może raczej szaleństwo, lekko mnie przeraziła. Normalni ludzie nie robią takich rzeczy. Nie włóczą się samotnie po górach w nocy, w obcym kraju, w którym prawie z nikim nie można się dogadać.

To było pode mną. A wokół mnie czerwony, posępny stok; gdzieniegdzie pozostały resztki brudnego śniegu. Był początek sierpnia, więc pewnie ten śnieg utrzyma się do zimy, skoro do tej pory nie stopniał. Bardzo nieprzyjazny widok. Czerwień stoku przywiodła mi na myśl Marsa, Mars też jest czerwony. Zresztą czułam się jak na obcej planecie. Góra była milcząca, słychać było jedynie chrzęst butów na żwirowym podłożu, stukot kija (jakże byłam szczęśliwa, że go jednak kupiłam!), dźwięk dzwoneczka, odgłosy tlenowych inhalacji, pojedyncze głosy namawiające współtowarzyszy do dalszej drogi. Ale góra milczała. Tak, to było kolejne rozczarowanie. Na zdjęciach Fuji ma postać pięknego, regularnego, ośnieżonego stożka, a tymczasem była kupą brzydkich, czerwonych kamieni. Nie tego się spodziewałam, chociaż szczerze mówiąc nie bardzo wiedziałam, co chciałam zobaczyć. W każdym razie nie spłynęło na mnie żadne oświecenie. Nadal człapałam zygzakiem, a końca jak nie było, tak nie było.


Szło mi się coraz gorzej. Nie spałam od 24 godzin i nie mogłam już dłużej udawać, że nie byłam zmęczona. Ławki mijanych schronisk służyły za leżanki; wielu podróżnych poddało się i poszło spać. Z jednej strony czułam na nich złość, bo nie zostawili ani kawałka wolnego miejsca, żebym mogła choć na chwilę usiąść, ale z drugiej strony zazdrościłam im tego odpoczynku. A tam, gdzie nikt się jeszcze nie położył, obsługa schronisk rozwieszała kołdry, żeby je przewietrzyć do przybycia kolejnych gości. Nie mogąc nigdzie odpocząć, szłam dalej, a raczej wlokłam się. Coraz częściej przystawałam, żeby złapać oddech, a wtedy kij służył mi za podparcie. W pewnym momencie spojrzałam w górę i zobaczyłam na tarasie kolejnego schroniska kobietę, chyba lekarkę lub ratowniczkę, która, jak mi się zdawało, patrzyła na moją walkę i tylko czekała na moment, kiedy padnę i będzie mogła mi powiedzieć "pani już dalej nie idzie, dziękuję, do widzenia". Strasznie się bałam, że mogłaby mnie zawrócić. Więc postanowiłam za wszelką cenę nie mdleć, nie umierać - tak długo, jak długo ona będzie mnie widzieć. I w końcu dotarłam do schroniska, a tam - wolna ławka. Bez chwili namysłu zdjęłam plecak, zrobiłam z niego poduszkę, nasunęłam kaptur na głowę i poszłam spać. Ale pomimo zmęczenia nie udało mi się zasnąć. W obie strony bez przerwy szli ludzie, a odgłosy ich kroków i strzępki rozmów wwiercały mi się do mózgu. Miałam też lekkie wyrzuty sumienia, że egoistycznie zajęłam całą ławkę. Ławkę, na której mogły usiąść 4 osoby! Czułam, że w tym miejscu nie uda mi się zasnąć, więc ruszyłam dalej. Już dawno dałam sobie spokój z kartkami i pieczątkami, teraz już tylko chciałam dojść na szczyt i zejść z drugiej strony. Cała reszta przestała mnie obchodzić.


A czerwony zygzak śmiał mi się prosto w twarz. Przede mną były kolejne schroniska i kolejne chmury, więc nie miałam pojęcia, jak daleko było do szczytu. Wlokłam się więc dalej z nadzieją, że kiedyś ta koszmarna droga się skończy. Ale nie dla wszystkich droga była koszmarna. Tu i ówdzie, jak gdyby nigdy nic, na czerwonym żwirze spali ludzie. Widocznie uznali, że schroniska są zbyt gwarne na wypoczynek i wybrali zaciszne miejsce przy drodze. Pomyślałam, że to całkiem niegłupie rozwiązanie. Na kolejnym zakręcie znalazłam niewielką skałę, która mogłaby mnie ochronić od wiatru, więc postanowiłam zrobić sobie krótki przystanek. Czas uciekał, wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na długie przerwy, ale też wiedziałam, że jak padnę, to nigdzie nie dojdę.
Dziękuję, dobranoc.