sobota, 4 czerwca 2016

Poproszę tlen!

Dotarłam do kolejnego schroniska, już chyba ostatniego przed szczytem. To była więc ostatnia okazja, żeby kupić tlen. 1000 jenów, drogo. Czułam się dobrze, szczyt był niemal na wyciągnięcie ręki, byłam więc pewna, że bez trudu pokonam te ostatnie kilkaset metrów. Napiłam się tylko wody, zjadłam „Przyjaciela Kalorii” i ruszyłam dalej. Po minięciu kilku zakrętów obejrzałam się za siebie. Schronisko prawie wcale się nie oddaliło; tak samo torii, była równie daleko jak tych kilka zakrętów temu. Przeszła mi przez głowę myśl, że jednak może nie być tak łatwo, jak myślałam i że może jednak powinnam wrócić po tlen. Ale szkoda mi było czasu na schodzenie, ani też już mi się nie chciało dokładać drogi. Zresztą tyle już przeszłam, że tych kilkaset metrów nie powinno mnie pokonać. Trzeba było po prostu iść, przebierać nogami, prawa, lewa, prawa, lewa. Tyle to jeszcze potrafiłam.


Od tej pory szłam równolegle z kilkoma niewielkimi grupkami. Gdy ja przystawałam, oni mnie mozolnie wyprzedzali, gdy oni odpoczywali – ja wyprzedzałam ich. Widać było, że byli zmęczeni i że dalsza droga była ich wewnętrzną walką. Podobnie, jak moją. W głowie kłębiły mi się najgorsze myśli. W tamtym momencie nienawidziłam tej góry – za jej szpetotę, za brak ładnych widoków, za zakręty, za trud wspinaczki, za zmęczenie, za wszystko. Żałowałam, że na nią wchodziłam. Było tyle pięknych miejsc w Japonii, a ja się uparłam, żeby leźć na jakąś głupią górę. Żebym tak chętnie w Polsce chodziła po górach, to jeszcze bym to zrozumiała, ale ja od 10 lat nie byłam na żadnej górze! A tu nagle sobie wymyśliłam prawie 4000 m! W dodatku chyba wszyscy dookoła wspomagali się tlenem, jak ja im tego zazdrościłam. Nie miałam pojęcia, co to dawało, ale sobie wyobrażałam, że każda taka inhalacja dodawała +10 do życia. I że też nikomu nie przyszło do głowy wspomóc tlenem biedną, zmęczoną gaijinkę.

Dlaczego ja nie kupiłam tego tlenu? Szło mi się coraz gorzej, coraz trudniej było złapać oddech. Przerwy stawały się coraz częstsze i coraz dłuższe. Zachłannie wciągałam do płuc powietrze, ale miałam wrażenie, że oddychałam próżnią. Czas leciał, a ja stałam w miejscu, to mnie również martwiło. Bezcenne minuty uciekały jedna po drugiej, a do szczytu wciąż było daleko. Naprawdę zaczęłam się martwić, że mogę nie zdążyć na autobus do Fujinomiya. Postanowiłam wziąć się w garść i wziąć górę sposobem. Zaczęłam liczyć kroki – 20 kroków na lewą nogę i dopiero wtedy przerwa. I ruszyłam. Dwudziestokrokowe odcinki były całkiem długie, prawie od zakrętu do zakrętu, w końcu coś pozytywnego w całym tym rozczarowaniu i umęczeniu. Uderzyło mnie, że jak się zmobilizowałam, to byłam w stanie iść. Na ile zmęczenie było prawdziwym zmęczeniem, a na ile wytworem wyobraźni? Jak bardzo się użalałam nad sobą? Podobno wszystko zaczyna i kończy się w głowie, czy u mnie też tak było? Pewnie tak, wobec czego lepiej było przestać w kółko powtarzać sobie, że nie dam rady. Od tej pory skupiłam się tylko na liczeniu kroków. Raz, dwa, trzy, cztery, …

… siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia. Stop. Zatrzymałam się niedaleko kilkuosobowej grupki. Młode kobiety, wyraźnie zmęczone, siedziały na kamienistej drodze i odmawiały dalszego marszu, podczas gdy ich towarzysz z niecierpliwością ponaglał je do dalszej wędrówki. Obserwowałam go z podziwem i zazdrością. Skąd on miał tyle siły, podczas gdy każdy inny ledwo człapał? Tego oczywiście nie mogłam wiedzieć, natomiast w pełni przyznałam mu rację: trzeba było iść dalej.


Spojrzałam za siebie – biała brama torii została daleko za mną, a szczyt już naprawdę był na wyciągnięcie ręki, zostało jeszcze tylko kilka zakrętów…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz