Ruszyłam powoli, ale pewnie. Nie chciałam tracić energii na
zbyt szybki marsz na początku, a później zmagać się z brakiem sił. Wolałam
spokojne tempo, nawet jeśli czułam, że mogłam sobie pozwolić na większy
wysiłek. Droga w tym miejscu była zupełnym przeciwieństwem poprzedniego
odcinka. Szeroki, zygzakowaty trakt z jednej strony osłonięty betonowymi
umocnieniami, z drugiej – łańcuchami na metalowych słupkach pomalowanych
jaskrawo żółtą farbą, został zastąpiony stromą, nieregularną skałą. Niekiedy
dawało się dostrzec wąską ścieżkę wijącą się między kamieniami i karłowatymi
krzewami, jednak przez większość trasy trzeba było po prostu wspinać się na
skalne półki, szukając po omacku podpory dla stóp, przeskakiwać z kamienia na
kamień. Skąpa roślinność na wysokości ponad 2500 metrów była dla mnie ogromnym
zaskoczeniem. Drobne krzewy mocno wbiły się korzeniami w skaliste podłoże.
Niewielkie rośliny tchnęły życie w ten niegościnny krajobraz i uczyniły go
mniej złowrogim i nieprzyjaznym.
Metalowe łańcuchy, do tej pory pełniące role
jedynie przewodnika, stały się pożądanym towarzyszem podróży. Przymocowane do
słupków wciśniętych między kamienie lub bezpośrednio w nie wbite nie tylko nie
pozwalały się zgubić w tym skalnym labiryncie, lecz także, a może przede
wszystkim, ułatwiały wspinaczkę. Nie raz się na nich podciągałam przy
wspinaczce na co większą skałę czy asekurowałam przy przeskakiwaniu z kamienia
na kamień. Drugim towarzyszem był kij. Tam, gdzie nie miałam dostępu do
łańcuchów, to właśnie na nim się podciągałam. Często jednak używałam ich obu –
jedną ręką podciągałam się na łańcuchu, a drugą odpychałam kijem. Napięcie
pojawiające się w plecach i ramionach przy każdym takim ruchu uzmysławiało mi,
jak wiele wysiłku kosztowała mnie ta wspinaczka. Czułam też wdzięczność do
samej siebie za to, że w ostatniej chwili zdecydowałam się na zakup kija.
Dzięki niemu plecy i ramiona przejęły sporą część pracy i tak mocno już
przeciążonych nóg. Przy bardziej stromych podejściach, gdy mięśnie napinały się
szczególnie mocno, z niepokojem czekałam na ostry ból w kolanach lub udach.
Bałam się, że moje ciało nieprzyzwyczajone do wspinaczki może nie wytrzymać
kolejnego nadmiernego wysiłku. Obawiałam się o kondycję prawego kolana i lewej
stopy. Kolano trzeszczało mi od zawsze, a odkąd je skręciłam a potem dość mocno
potłukłam, czułam dość nieprzyjemne kłucie przy większym wysiłku. W stopie
miałam z kolei naderwane rozcięgno, którego pełne wyleczenie trwało niemal rok.
Jednak w czasie rehabilitacji okazało się, że stęp mam w kompletnej rozsypce i
kwestią czasu było, kiedy przestanę chodzić. Gdyby mój ortopeda widział, co w
tamtej chwili wyrabiałam, chyba z miejsca wysłałby mnie na leczenie, lecz nie
nogi, a głowy. Na szczęście obie nogi czuły się dobrze i powoli pięłam się w
górę. I o dziwo czułam się dużo bardziej wypoczęta, niż na wygodnym szlaku
prowadzącym do ostatniej stacji.
Skalna ściana była szczelnie oblepiona wędrowcami. Ci,
którzy szli samotnie, dołączali do większych grupek, a i te nierzadko szły w
połączonym składzie, tworząc nieformalne wspinaczkowe grupy. Ja sama dołączyłam
do rodziny z dziećmi i pary ojciec-syn. W ciemności nocy słabe światło latarki
oświetlało niewielki tylko skrawek ściany i podążając za jego blaskiem
nierzadko dochodziło się do miejsca, z którego nie było dalszej drogi. Idąc
większymi grupami nawzajem oświetlaliśmy sobie drogę. Ktoś szedł przodem i
przecierał szlak pozostałym. Snopy światła poruszające się na wszystkie strony
szukały najlepszej drogi, by przewodnik mógł wyprowadzić grupę o kilka metrów
wyżej. Potem następowała zmiana. Ciszę nocy przerywał jedynie chrzęst butów na
skalistym podłożu, stukot kijków i brzęk przymocowanych do nich dzwoneczków.
Wszyscy szli w milczącym skupieniu i tylko z rzadka ktoś się odezwał; był to
głos któregoś z członków wędrującej ze mną rodziny, zarządzającego lub
proszącego o odpoczynek. Przecieranie szlaku było dość męczące i osoba idąca na
czele przystawała na chwilę zasłużonego odpoczynku, by w tym czasie ktoś inny
ją wyręczył w tym niewdzięcznym zadaniu. Zdarzało się, że pomimo bliskości
schroniska, ktoś decydował się na dłuższą przerwę wśród skał. Najczęściej było
to rodziny z dziećmi, rzadko pary czy samotni wędrowcy. Taka grupka przysiadała
na skraju szlaku i w przepraszającym milczeniu odłączała się od swojej
dotychczasowej grupy, by po kilku, kilkunastu minutach zasilić światłem swoich
latarek nieustannie nadciągających wędrowców.
Kilka razy zdarzyło mi się prowadzić
całą grupę. Raz wybrałam obiecująco wyglądającą ścieżkę, która po kilku metrach
zakończyła się pionową skałą nie do przejścia. Zaczęłam się rozglądać w
poszukiwaniu innej drogi, jednocześnie licząc na to, że idąca za mną grupa
zauważy moje wahanie i wspomoże mnie w poszukiwaniach. Niestety, moi towarzysze
całkowicie mi zaufali i po chwili część z nich utknęła razem ze mną na skalnej
półce. Na nic zdały się moje wcześniejsze prośby, by tędy nie iść, bo to ślepy
zaułek. Nie bez żalu pomyślałam, że albo to było za skomplikowane jak na mój
prosty japoński, albo oni uznali, że sobie głupio żartowałam. W każdym razie
wszyscy po kolei musieliśmy się wycofać i z radością przekazałam komuś innemu
pałeczkę przewodnictwa. Chciałam, żeby teraz ktoś inny się potrudził
wyszukiwaniem drogi, którą ja bym sobie spokojnie przeszła. Nie widziałam
powodu, dla którego miałam przewieźć kilku dorosłych mężczyzn na własnych
plecach. Podążając za nowym liderem, z radością obserwowałam zbliżające się
światła schroniska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz