Schronisko znajdowało się z prawej strony niewielkiej
skalnej półki czy też sztucznego nasypu. Składało się z
większego parterowego kamiennego budynku zwieńczonego płaskim dachem,
mniejszego budynku gospodarczego, między które dyskretnie była wciśnięta
toaleta. Potężne reflektory nad wejściem dokładnie rozświetlały najbliższą
okolicę. Na wprost głównego wejścia stały ławki, w tej chwili ciasno oblepione
podróżnymi. Za oparcie służyła solidna metalowa balustrada chroniąca przed
upadkiem ze stromego stoku. Na dworze panował spory ruch. Ktoś przychodził,
ktoś odchodził. Niektórzy posilali się przed dalszą podróżą, inni studiowali
mapy. Pomimo dość późnej godziny – była 23 – na wędrowcach nie było widać
żadnych oznak senności.
Stacja nr 7 była tymczasowym przystankiem. Z lewej
strony wejścia do schroniska wystawał zamknięty już przeszklony sklepik
oferujący przekąski i napoje. Co prawda nie byłam ani głodna,
ani spragniona, nie było mi też zimno, ale mimo to chciałam się napić gorącej
herbaty. Chustka na głowie była całkowicie mokra, nie wiedziałam, czy od potu,
czy od marszu w deszczu i chmurach. Teraz, w czasie krótkiego odpoczynku nie
chciałam ryzykować wychłodzenia, które niechybnie doprowadziłoby do co najmniej
zapalenia zatok; zbyt dobrze znałam swoje skłonności do chorowania. Sklepik był
zamknięty, jednak co chwilę ktoś wchodził do schroniska, by po chwili wyłonić
się z niego z parującym kubkiem. Czyli zakupy były możliwe.
Podeszłam do drzwi,
na których ktoś na kartce napisał dużymi literami, po japońsku i angielsku, że
w czasie deszczu pieczątki na kijach nie będą wypalane. Pieczątki! Już zdążyłam
o nich zapomnieć. Rozejrzałam się dookoła, nie padało, a grunt zdawał się być
suchy; być może deszcz oszczędził tę część góry, lub obszedł się z nią
łaskawie. Odsunęłam jedną część drzwi i weszłam do dużej jasnej sali wyłożonej
tatami.
Pod ścianami kilka osób rozkładało swoje rzeczy, wyglądały, jakby
postanowiły zakończyć na dziś wędrówkę. Nie zdążyłam się dobrze rozejrzeć, bo
jeden z Japończyków siedzących przed niewielkim otwartym piecykiem energicznie
wstał i z chmurnym spojrzeniem zapytał, czego chciałam. Tego się nie
spodziewałam po tygodniu uśmiechów i ukłonów – jakiś bardzo niejapoński był ten
mężczyzna. Może niewyspany, albo zmęczony turystami zaglądającymi co chwilę? Tak czy siak, wyciągnęłam przed siebie kostur i
poprosiłam o pieczątkę. Mężczyzna wskazał na drzwi i gniewnie powiedział, że w
czasie deszczu nie ma pieczątek. Chciałam zaprotestować, że od godziny nie
padało, ale jego mina dała mi do zrozumienia, że dyskusja nie miała sensu.
Doszłam do wniosku, że może faktycznie choć już nie padało, drewno wciąż było
mokre. Poprosiłam więc o kubek zielonej herbaty. 400 jenów (12 zł). Rozbój w biały dzień, a raczej w czarną
noc. Zapłaciłam, przeklinając się w duchu za własną rozrzutność, po czym
mężczyzna kazał mi zaczekać na zewnątrz. Poczułam się jak wyrzutek
społeczeństwa, ale nie chciałam z nim zadzierać, więc posłusznie wyszłam na
dwór i stanęłam kilka kroków od wejścia. Zastanawiałam się, czy wszyscy na
swoją herbatę musieli czekać na dworze, ale nikt obok mnie nie stał, a
wcześniej ludzie dostawali swoje napoje wewnątrz budynku, więc chyba nie
wszyscy. To musiało być uczulenie na gaijinów. Po chwili drzwi się rozsunęły i
mężczyzna, już mniej chmurny, wręczył mi mały plastikowy kubeczek wypełniony w
¾ zielonym napojem. To chyba jakiś żart, 400 jenów za 150 ml herbaty. Tyle to
się płaciło za piwo w knajpie, a zieloną herbatę dawali za darmo za samo
zajęcie miejsca przy stoliku. To była moja ostatnia herbata na szlaku. Wolałam
zapalenie zatok od bankructwa. Może z jednym wyjątkiem – zielona herbata i
porcja udonu na szczycie o wschodzie słońca, taki był mój plan.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu wolnej ławki, na której
spokojnie mogłam wypić herbatę i wypisać kolejne dwie kartki zgodnie z wcześniejszym
postanowieniem. Przed wejściem panował spory ruch, ale kilka metrów dalej, na
przewężeniu przed sklepikiem i tuż za nim, gdzie nie dochodziło światło
reflektorów, a stacja uzdatniania wody czy też mini oczyszczalnia ścieków
brzęczała niemiłosiernie, były puste ławki. Usiadłam na jednej z ławek, obok ostrożnie postawiłam kubek z
herbatą z nadzieją, że nikt nie będzie chciał się przysiąść i jej nie strąci, z
drugiej strony położyłam plecak i oparłam kij. Trochę rozrzutnie, ale skoro
nikt nie chciał usiąść, czułam się usprawiedliwiona. Wśród osób krzątających
się przed schroniskiem zauważyłam kilka znajomych twarzy – grupkę Chińczyków z
autobusu i parę od zdjęcia na początku wędrówki. Ucieszyłam się, że szliśmy
podobnym tempem, bo to oznaczało, że nie odstawałam od normy. Chyba że oni szli
tak wolno. Wyciągnęłam pocztówki, zapaliłam latarkę i zabrałam się za
wypełnianie pól adresowych. Zauważyłam zdziwienie na twarzach mijających mnie
osób, najwyraźniej byłam jedyną osobą, która postanowiła zaskoczyć znajomych
kartką z Fuji. Herbata skończyła się za szybko, miałam ochotę na dolewkę, ale
pomna zbójeckiej ceny poprzestałam na tej jednej porcji. Nie zauważyłam żadnego
kubła, do którego mogłabym wyrzucić plastikowe naczynko, puste butelki i
opakowania po przyjacielu kalorii. Pewnie były tylko w środku lub przy
następnej stacji. Nie mając większego wyboru, wszystkie śmieci spakowałam do plecaka,
a kubeczek do zewnętrznej kieszeni, żeby ewentualne resztki na dnie nie
poplamiły mi ubrań.
Przyjemnie się tak siedziało na ławeczce przed
schroniskiem w chłodzie nocy i wzrokiem odprowadzało wędrowców. Obejrzałam się
za siebie. W dole zygzakiem posuwały się migoczące punkciki – latarki kolejnych
podróżnych pragnących oddać hołd świętej górze. Daleko w dali w chmurach
majaczyły wierzchołki mniejszych wzniesień. Z uznaniem pomyślałam, że musiałam
być już bardzo wysoko, chociaż dopiero byłam na 7 stacji. I chociaż większość
tej wysokości pokonałam wygodnie siedząc w autobusie, to i tak byłam pod
wrażeniem własnego wyczynu. W dodatku nocnego. W Polsce góry nocą raczej byłyby
niemożliwe, chyba że nielegalnie. A tu pięknie oświetlona trasa wręcz domagająca
się wędrówki. Przede mną kamienna ściana schroniska skrywała wizję dalszej
drogi, pozwalając w słodkiej nieświadomości cieszyć się odpoczynkiem.
Wiedziałam jednak, że nie mogłam tam siedzieć w nieskończoność, wstałam więc,
założyłam plecak i z mapą w dłoni podeszłam do drogowskazu.
Według tego, co było napisane na tablicy, odcinek od 6
stacji pokonałam o 20 minut za wolno. Doliczając do tego 20 minut przerwy,
miałam 40 minutowe opóźnienie. Było po 23, jeśli chciałam zdążyć na szczyt
przed wschodem słońca, nie mogłam sobie pozwolić na zbyt częste i długie
przerwy. A to, co ujrzałam przed sobą, przypominało kiepski żart. Dalsza droga
wyglądała podobnie do tego, co ujrzałam na poprzedniej stacji. Wysoko, wysoko,
tuż pod samym niebem, światło reflektorów. Jednak tym razem nie zakładałam
optymistycznie, że to był szczyt, byłam niemal pewna, że to światła budynków
należących do stacji nr 8. Na moment zwątpiłam w sens dalszej wędrówki, miałam
bowiem wrażenie, że góra postanowiła się ze mną podroczyć – im bardziej ja się
zbliżałam do szczytu, tym bardziej on się oddalał. Spojrzałam za siebie na
światełka mozolnie poruszające się w górę i sylwetki gór w oddali. Tyle już
przeszłam, że żal było tak po prostu zrezygnować. Przede mną na czarnej ścianie
świetlne punkciki wskazywały śmiałków odważnie rzucających górze wyzwanie.
Jeśli oni się nie wystraszyli, chociaż mieli przed oczami ten sam widok, to
dlaczego ja miałam? Ktoś idący w górę energicznie i bez wahania mnie minął,
dając mi tym samym niemy sygnał do marszu. Idę! Najwyżej mnie będą znosić, a
ortopeda zamorduje, o ile jeszcze będzie kogo mordować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz