poniedziałek, 13 lipca 2015

Stacja nr 7



Schronisko znajdowało się z prawej strony niewielkiej skalnej półki czy też sztucznego nasypu. Składało się z większego parterowego kamiennego budynku zwieńczonego płaskim dachem, mniejszego budynku gospodarczego, między które dyskretnie była wciśnięta toaleta. Potężne reflektory nad wejściem dokładnie rozświetlały najbliższą okolicę. Na wprost głównego wejścia stały ławki, w tej chwili ciasno oblepione podróżnymi. Za oparcie służyła solidna metalowa balustrada chroniąca przed upadkiem ze stromego stoku. Na dworze panował spory ruch. Ktoś przychodził, ktoś odchodził. Niektórzy posilali się przed dalszą podróżą, inni studiowali mapy. Pomimo dość późnej godziny – była 23 – na wędrowcach nie było widać żadnych oznak senności.


Stacja nr 7 była tymczasowym przystankiem. Z lewej strony wejścia do schroniska wystawał zamknięty już przeszklony sklepik oferujący przekąski i napoje. Co prawda nie byłam ani głodna, ani spragniona, nie było mi też zimno, ale mimo to chciałam się napić gorącej herbaty. Chustka na głowie była całkowicie mokra, nie wiedziałam, czy od potu, czy od marszu w deszczu i chmurach. Teraz, w czasie krótkiego odpoczynku nie chciałam ryzykować wychłodzenia, które niechybnie doprowadziłoby do co najmniej zapalenia zatok; zbyt dobrze znałam swoje skłonności do chorowania. Sklepik był zamknięty, jednak co chwilę ktoś wchodził do schroniska, by po chwili wyłonić się z niego z parującym kubkiem. Czyli zakupy były możliwe.


Podeszłam do drzwi, na których ktoś na kartce napisał dużymi literami, po japońsku i angielsku, że w czasie deszczu pieczątki na kijach nie będą wypalane. Pieczątki! Już zdążyłam o nich zapomnieć. Rozejrzałam się dookoła, nie padało, a grunt zdawał się być suchy; być może deszcz oszczędził tę część góry, lub obszedł się z nią łaskawie. Odsunęłam jedną część drzwi i weszłam do dużej jasnej sali wyłożonej tatami.

Pod ścianami kilka osób rozkładało swoje rzeczy, wyglądały, jakby postanowiły zakończyć na dziś wędrówkę. Nie zdążyłam się dobrze rozejrzeć, bo jeden z Japończyków siedzących przed niewielkim otwartym piecykiem energicznie wstał i z chmurnym spojrzeniem zapytał, czego chciałam. Tego się nie spodziewałam po tygodniu uśmiechów i ukłonów – jakiś bardzo niejapoński był ten mężczyzna. Może niewyspany, albo zmęczony turystami zaglądającymi co chwilę? Tak czy siak, wyciągnęłam przed siebie kostur i poprosiłam o pieczątkę. Mężczyzna wskazał na drzwi i gniewnie powiedział, że w czasie deszczu nie ma pieczątek. Chciałam zaprotestować, że od godziny nie padało, ale jego mina dała mi do zrozumienia, że dyskusja nie miała sensu. Doszłam do wniosku, że może faktycznie choć już nie padało, drewno wciąż było mokre. Poprosiłam więc o kubek zielonej herbaty. 400 jenów (12 zł). Rozbój w biały dzień, a raczej w czarną noc. Zapłaciłam, przeklinając się w duchu za własną rozrzutność, po czym mężczyzna kazał mi zaczekać na zewnątrz. Poczułam się jak wyrzutek społeczeństwa, ale nie chciałam z nim zadzierać, więc posłusznie wyszłam na dwór i stanęłam kilka kroków od wejścia. Zastanawiałam się, czy wszyscy na swoją herbatę musieli czekać na dworze, ale nikt obok mnie nie stał, a wcześniej ludzie dostawali swoje napoje wewnątrz budynku, więc chyba nie wszyscy. To musiało być uczulenie na gaijinów. Po chwili drzwi się rozsunęły i mężczyzna, już mniej chmurny, wręczył mi mały plastikowy kubeczek wypełniony w ¾ zielonym napojem. To chyba jakiś żart, 400 jenów za 150 ml herbaty. Tyle to się płaciło za piwo w knajpie, a zieloną herbatę dawali za darmo za samo zajęcie miejsca przy stoliku. To była moja ostatnia herbata na szlaku. Wolałam zapalenie zatok od bankructwa. Może z jednym wyjątkiem – zielona herbata i porcja udonu na szczycie o wschodzie słońca, taki był mój plan.


Rozejrzałam się w poszukiwaniu wolnej ławki, na której spokojnie mogłam wypić herbatę i wypisać kolejne dwie kartki zgodnie z wcześniejszym postanowieniem. Przed wejściem panował spory ruch, ale kilka metrów dalej, na przewężeniu przed sklepikiem i tuż za nim, gdzie nie dochodziło światło reflektorów, a stacja uzdatniania wody czy też mini oczyszczalnia ścieków brzęczała niemiłosiernie, były puste ławki. Usiadłam na jednej z ławek, obok ostrożnie postawiłam kubek z herbatą z nadzieją, że nikt nie będzie chciał się przysiąść i jej nie strąci, z drugiej strony położyłam plecak i oparłam kij. Trochę rozrzutnie, ale skoro nikt nie chciał usiąść, czułam się usprawiedliwiona. Wśród osób krzątających się przed schroniskiem zauważyłam kilka znajomych twarzy – grupkę Chińczyków z autobusu i parę od zdjęcia na początku wędrówki. Ucieszyłam się, że szliśmy podobnym tempem, bo to oznaczało, że nie odstawałam od normy. Chyba że oni szli tak wolno. Wyciągnęłam pocztówki, zapaliłam latarkę i zabrałam się za wypełnianie pól adresowych. Zauważyłam zdziwienie na twarzach mijających mnie osób, najwyraźniej byłam jedyną osobą, która postanowiła zaskoczyć znajomych kartką z Fuji. Herbata skończyła się za szybko, miałam ochotę na dolewkę, ale pomna zbójeckiej ceny poprzestałam na tej jednej porcji. Nie zauważyłam żadnego kubła, do którego mogłabym wyrzucić plastikowe naczynko, puste butelki i opakowania po przyjacielu kalorii. Pewnie były tylko w środku lub przy następnej stacji. Nie mając większego wyboru, wszystkie śmieci spakowałam do plecaka, a kubeczek do zewnętrznej kieszeni, żeby ewentualne resztki na dnie nie poplamiły mi ubrań.
Przyjemnie się tak siedziało na ławeczce przed schroniskiem w chłodzie nocy i wzrokiem odprowadzało wędrowców. Obejrzałam się za siebie. W dole zygzakiem posuwały się migoczące punkciki – latarki kolejnych podróżnych pragnących oddać hołd świętej górze. Daleko w dali w chmurach majaczyły wierzchołki mniejszych wzniesień. Z uznaniem pomyślałam, że musiałam być już bardzo wysoko, chociaż dopiero byłam na 7 stacji. I chociaż większość tej wysokości pokonałam wygodnie siedząc w autobusie, to i tak byłam pod wrażeniem własnego wyczynu. W dodatku nocnego. W Polsce góry nocą raczej byłyby niemożliwe, chyba że nielegalnie. A tu pięknie oświetlona trasa wręcz domagająca się wędrówki. Przede mną kamienna ściana schroniska skrywała wizję dalszej drogi, pozwalając w słodkiej nieświadomości cieszyć się odpoczynkiem. Wiedziałam jednak, że nie mogłam tam siedzieć w nieskończoność, wstałam więc, założyłam plecak i z mapą w dłoni podeszłam do drogowskazu.
Według tego, co było napisane na tablicy, odcinek od 6 stacji pokonałam o 20 minut za wolno. Doliczając do tego 20 minut przerwy, miałam 40 minutowe opóźnienie. Było po 23, jeśli chciałam zdążyć na szczyt przed wschodem słońca, nie mogłam sobie pozwolić na zbyt częste i długie przerwy. A to, co ujrzałam przed sobą, przypominało kiepski żart. Dalsza droga wyglądała podobnie do tego, co ujrzałam na poprzedniej stacji. Wysoko, wysoko, tuż pod samym niebem, światło reflektorów. Jednak tym razem nie zakładałam optymistycznie, że to był szczyt, byłam niemal pewna, że to światła budynków należących do stacji nr 8. Na moment zwątpiłam w sens dalszej wędrówki, miałam bowiem wrażenie, że góra postanowiła się ze mną podroczyć – im bardziej ja się zbliżałam do szczytu, tym bardziej on się oddalał. Spojrzałam za siebie na światełka mozolnie poruszające się w górę i sylwetki gór w oddali. Tyle już przeszłam, że żal było tak po prostu zrezygnować. Przede mną na czarnej ścianie świetlne punkciki wskazywały śmiałków odważnie rzucających górze wyzwanie. Jeśli oni się nie wystraszyli, chociaż mieli przed oczami ten sam widok, to dlaczego ja miałam? Ktoś idący w górę energicznie i bez wahania mnie minął, dając mi tym samym niemy sygnał do marszu. Idę! Najwyżej mnie będą znosić, a ortopeda zamorduje, o ile jeszcze będzie kogo mordować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz