Nie spodobał mi się ten fragment trasy. Droga była szeroka i
utwardzona, więc nie powinnam mieć powodów do narzekań. A jednak miałam. Co
kilkadziesiąt metrów droga skręcała to w prawo, to w lewo, przez co miałam
wrażenie, że nie posuwałam się w górę, tylko dreptałam w miejscu.
Co jakiś czas spoglądałam więc w dół, by upewnić się, że cała dolina z każdym
zakrętem oddalała się ode mnie. Również głośniki 6 stacji wkrótce zamilkły. Od
tej pory górska cisza była zakłócana jedynie chrzęstem butów na żwirowym
podłożu, stukotem kijów i kijków, dźwiękiem dzwoneczków i pojedynczymi
rozmowami. Zauważyłam, a raczej usłyszałam, że dzwoneczki były świetnym
sposobem lokalizacji; często było je słychać, zanim strużka światła wyłoniła
się zza zakrętu, zdradzając obecność ludzi. Przystanęłam na chwilę. Góra była
jednolicie ciemna; widziałam jedynie przybliżające się reflektory znajdujące
się na domniemanym szczycie, a w dole maleńkie świetlne punkciki przesuwające
się w prawo i w lewo. Wtedy zrozumiałam, jak ogromna była Fuji i jak wielką
determinacją musieli się wykazać ci wszyscy ludzie stawiający jej czoła.
Zaczęłam też podejrzewać, że te światła nade mną mogły jeszcze nie być
szczytem, ponieważ, czego wcześniej nie zauważyłam, nad nimi słabo jarzyły się
kolejne punkty. Poczułam lekkie zniechęcenie, ale o powrocie w tym momencie nie
było mowy. Dolina, spowita chmurami, wydawała się należeć do innego świata,
jakby do innego życia, tego sprzed góry Fuji, które obecnie odeszło w niepamięć.
Nie mogłam zawrócić. Jedyną drogą była droga pod górę.
Kilkuosobowa grupka siedząca pod skalną ścianą z zachwytem
spoglądała w niebo i z przejęciem o czymś rozmawiała. Też spojrzałam w górę.
Spadające gwiazdy! No tak, był sierpień, w młodości godzinami wpatrywałam się w
niebo z nadzieją na ujrzenie meteorów i zawsze moje oczekiwania się spełniały.
Znalazłam więc spory kamień, na którym mogłam usiąść, obok położyłam plecak i
postanowiłam przez chwilę upajać się nocą. Na czarnym jak smoła niebie migotały
drobne gwiazdki. Co jakiś czas jedna z nich odrywała się od nieba, by zniknąć
za wzgórzami. Za każdym razem towarzyszyły temu radosne okrzyki Japończyków.
Popatrzyłam w ich stronę. Na twarzach mieli wymalowany zachwyt i beztroskę. W
niczym nie przypominali tych czarno-białych smutnych i jakby nieobecnych
postaci, które codziennie widywałam na ulicach i w pociągach. Tutejsi ludzie
byli jak najbardziej żywi i obecni, świadomi otaczającej ich przyrody.
Rozkoszowali się obecną chwilą, a świat poza górą Fuji przestał istnieć. W
istocie był on odległy. Poniżej rozpościerały się wzgórza zasnute chmurami, a
światła miasteczek ginęły w dali. Ciemność nocy rozświetlały tylko gwiazdy i
światła latarek. I reflektory nad nami. Aż trudno było mi uwierzyć, że w kraju,
w którym zagospodarowuje się najmniejszy skrawek ziemi, gdzie domy ustawione
były tak ciasno, że człowiek ledwo mógł się między nimi zmieścić, a wszystko
oblepione było wrzaskliwymi reklamami, mogło istnieć miejsce tak puste, ciche i
kojące. Czułam błogość.
Siedzenie w ciszy nocy przerywanej jedynie odgłosami kroków
nadchodzących turystów było rozleniwiające. Jeszcze chwila, a mogłabym tam
zostać do rana. Dlatego nie zważając na grupkę wciąż siedzącą przy sąsiedniej
skale, powoli ruszyłam. Droga, choć łatwa, męczyła mnie. Nigdy nie mogłam
zrozumieć, dlaczego bez trudu znosiłam wielogodzinny marsz po płaskim terenie
lub wspinaczkę, a wystarczyło niewielkie nachylenie, bym traciła oddech.
Wlokłam się więc i w myślach przywoływałam najbliższą stację, na której
zamierzałam solidnie odpocząć. I bardzo pragnęłam, by taka sama droga już
więcej się nie powtórzyła. Każda inna, tylko nie łagodnie nachylona. Po kilku
kolejnych zakrętach doszłam wreszcie do upragnionego schroniska.