6 stacja przypominała zadaszony betonowy most, w którym
stłoczeni turyści albo czekali, aż przestanie padać, albo zmieniali ubrania na
przeciwdeszczowe i bez wahania ruszali w dalszą drogę. Poczułam ulgę – można
iść. W głębi betonowej konstrukcji znajdowało się niewielkie jasno oświetlone
pomieszczenie, a przez duże okna widziałam pracownika stacji udzielającego
informacji turystom. Przypomniałam sobie o zbieraniu pieczątek na moim kiju i
weszłam do środka. Mężczyzna, jak tylko zobaczył, że wyciągałam przed siebie kostur,
mieszaniną angielskiego, japońskiego i migowego wytłumaczył mi, że pieczątki
były dopiero na 7 stacji. Dał mi jednak mapę. Chciałam zaprotestować, że jej
nie potrzebowałam, bo miałam już cały plik map, lecz w tym momencie
uświadomiłam sobie, że były one schowane głęboko w wewnętrznej kieszeni plecaka,
a plecak przykryty wodoodporną płachtą. Poczułam zażenowanie własną
bezmyślnością – na co komu mapa w plecaku – i przyjęłam tę ofiarowywaną.
Wyszłam przed pomieszczenie i zaczęłam studiować dalszą trasę. Przeszłam już
1,5 km, przede mną było 4,5. Teoretycznie była to ¼ całej trasy, praktycznie
nic nie znacząca, bowiem prawdziwa podróż miała się dopiero zacząć. Nie czułam
zmęczenia ani senności, mimo to postanowiłam chwilkę odpocząć. Wyciągnęłam
pocztówki. Było ich 12, chciałam wysłać 11; wypisywanie dwóch na
raz wystarczało na 5-6 postojów. Jednak żeby nie zapeszyć, wpisywałam tylko
adresy, a treść miałam dodać na szczycie. Dwie pierwsze kartki były do Japonii.
Mayumi swojej się spodziewała, a Yuko nawet nie miała pojęcia, gdzie byłam,
więc wyobraziłam sobie jej ogromne zdziwienie na widok pocztówki z Fuji
otrzymanej od cudzoziemca.
Chmura
odpłynęła jak na zamówienie i wysoko, bardzo wysoko nad głową, tuż pod samym
niebem, ujrzałam potężne światła budynków. Szczyt? Spodziewałam się, że będzie
wysoko, ale to, co ujrzałam, nie napawało optymizmem. Tym bardziej, że droga
zaczęła się łagodnie unosić, co oznaczało, że żarty się skończyły i rozpoczynał
się mój pojedynek z górą. Nie byłam głodna, ale profilaktycznie zjadłam jeden paluszek „Przyjaciela Kalorii”i napiłam
się tańszego odpowiednika „Potu Pokariego”, jednocześnie dziękując Japończykom za ogólnonarodową hipochondrię, której skutkiem były owe wynalazki - obiad w ciastku i napój ratujący przed ciężkim odwodnieniem. Co prawda wiedziałam, że w ciągu doby nie uda mi się umrzeć z głodu i odwodnienia, ale skoro i tak miałam coś jeść i pić, to chciałam wierzyć, że jest to zdrowe. Założyłam plecak, mapę tym razem
schowałam do wewnętrznej kieszeni kurtki i powoli ruszyłam pod górę, tym samym odrzucając ostatnią szansę powrotu. Wraz z budynkiem stacji zostawiłam za sobą cały zewnętrzny świat; odtąd była już tylko góra. Na
szczęście deszcz na dobre przestał padać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz