niedziela, 21 czerwca 2015

6 stacja i koniec świata



6 stacja przypominała zadaszony betonowy most, w którym stłoczeni turyści albo czekali, aż przestanie padać, albo zmieniali ubrania na przeciwdeszczowe i bez wahania ruszali w dalszą drogę. Poczułam ulgę – można iść. W głębi betonowej konstrukcji znajdowało się niewielkie jasno oświetlone pomieszczenie, a przez duże okna widziałam pracownika stacji udzielającego informacji turystom. Przypomniałam sobie o zbieraniu pieczątek na moim kiju i weszłam do środka. Mężczyzna, jak tylko zobaczył, że wyciągałam przed siebie kostur, mieszaniną angielskiego, japońskiego i migowego wytłumaczył mi, że pieczątki były dopiero na 7 stacji. Dał mi jednak mapę. Chciałam zaprotestować, że jej nie potrzebowałam, bo miałam już cały plik map, lecz w tym momencie uświadomiłam sobie, że były one schowane głęboko w wewnętrznej kieszeni plecaka, a plecak przykryty wodoodporną płachtą. Poczułam zażenowanie własną bezmyślnością – na co komu mapa w plecaku – i przyjęłam tę ofiarowywaną.


Wyszłam przed pomieszczenie i zaczęłam studiować dalszą trasę. Przeszłam już 1,5 km, przede mną było 4,5. Teoretycznie była to ¼ całej trasy, praktycznie nic nie znacząca, bowiem prawdziwa podróż miała się dopiero zacząć. Nie czułam zmęczenia ani senności, mimo to postanowiłam chwilkę odpocząć. Wyciągnęłam pocztówki. Było ich 12, chciałam wysłać 11; wypisywanie dwóch na raz wystarczało na 5-6 postojów. Jednak żeby nie zapeszyć, wpisywałam tylko adresy, a treść miałam dodać na szczycie. Dwie pierwsze kartki były do Japonii. Mayumi swojej się spodziewała, a Yuko nawet nie miała pojęcia, gdzie byłam, więc wyobraziłam sobie jej ogromne zdziwienie na widok pocztówki z Fuji otrzymanej od cudzoziemca.


Chmura odpłynęła jak na zamówienie i wysoko, bardzo wysoko nad głową, tuż pod samym niebem, ujrzałam potężne światła budynków. Szczyt? Spodziewałam się, że będzie wysoko, ale to, co ujrzałam, nie napawało optymizmem. Tym bardziej, że droga zaczęła się łagodnie unosić, co oznaczało, że żarty się skończyły i rozpoczynał się mój pojedynek z górą. Nie byłam głodna, ale profilaktycznie zjadłam jeden paluszek „Przyjaciela Kalorii”i napiłam się tańszego odpowiednika „Potu Pokariego”, jednocześnie dziękując Japończykom za ogólnonarodową hipochondrię, której skutkiem  były owe wynalazki - obiad w ciastku i napój ratujący przed ciężkim odwodnieniem. Co prawda wiedziałam, że w ciągu doby nie uda mi się umrzeć z głodu i odwodnienia, ale skoro i tak miałam coś jeść i pić, to chciałam wierzyć, że jest to zdrowe. Założyłam plecak, mapę tym razem schowałam do wewnętrznej kieszeni kurtki i powoli ruszyłam pod górę, tym samym odrzucając ostatnią szansę powrotu. Wraz z budynkiem stacji zostawiłam za sobą cały zewnętrzny świat; odtąd była już tylko góra. Na szczęście deszcz na dobre przestał padać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz