Pac, pac, pac. Ze snu wyrwały mnie kamyki spadające na głowę.
Spałam pod skałą i każdy większy podmuchu wiatru strącał z niej żwir i kamyki. Otrzepałam
kurtkę, mocniej nasunęłam na głowę kaptur i miałam nadzieję jeszcze trochę
pospać. Ale kamyki wcale nie miały ochoty mi tego ułatwić i uparcie spadały mi
na głowę. Pomyślałam, że jakbym tam długo leżała, to pewnie całkiem by mnie
zasypało; ciekawe, czy ktoś by mnie odkopywał. A potem pomyślałam, że byłam na
aktywnym wulkanie, który w każdej chwili mógł się obudzić. A wtedy nie byłoby
dla mnie najmniejszej szansy na przeżycie. Dziwnie się poczułam na myśl, że w
każdej chwili mogłam przestać istnieć. Na szczęście z tych dziwnych rozmyślań
wyrwały mnie mozolne kroki turystów. Chrzęst butów i stukot kijków przypomniały
mi, gdzie byłam i po co tam byłam. Ale tak przyjemnie się leżało, nie miałam
ochoty wstawać! Jednak wędrowcy wciąż nadchodzili, buty nie przestawały szurać
na żwirowym podłożu, a kijki stukać. Wśród kilkuosobowych grupek dawało się
słyszeć zmęczone głosy; każdy szukał w sobie siły do dalszej wędrówki. Zrobiło
mi się wstyd, że podczas gdy inni walczą z górą i ze sobą, ja się wylegiwałam.
Przypomniałam też sobie, że gdyby nie udało mi się zejść na czas, miałabym
poważny kłopot z dalszą podróżą. Z 5 stacji Fujinomiya do miasta było jakieś
20-30 km, gdybym nie zdążyła na autobus i nie udałoby mi się złapać autostopu,
prawdopodobnie czekałaby mnie noc w lesie, na co nie miałam najmniejszej ochoty.
Zwłaszcza że z samego rana miałam od razu jechać do Odawary, a stamtąd – do Kamakury.
Plan był napięty i nie mogłam tak głupio marnować czasu. W dodatku nawet nie
wiedziałam, jak długo spałam, która była godzina i czy w ogóle jeszcze miałam
jakikolwiek zapas czasowy! Zganiłam się za własną lekkomyślność. Na szczęście
spałam niewiele ponad pół godziny. Niedługo, ale czułam się dość wypoczęta, jak
na te warunki. Otrzepałam się ze żwiru, założyłam buty, plecak i byłam gotowa
do dalszej drogi.
Widok w dole pozostawał bez zmian – morze chmur i tylko
gdzieniegdzie nieśmiało wychylające się wierzchołki niższych gór. Widok w górze
również nie uskrzydlał – kupa czerwono-szarych kamieni, w dali biała brama
torii, a nad nią kolejne schronisko. Ale zaraz, czy aby na pewno kolejne
schronisko? Domki co prawda były osnute chmurami, ale ponad nimi było tylko
niebo. Czyżby to był szczyt? Pojawiła się nadzieja, że koniec jest już blisko.
Ale też rozczarowanie, że jeśli to szczyt, to jakoś mało wyniosły. Z daleka te
budynki przypominały raczej jakiś fort z czasów II wojny światowej, niż górskie
schronisko i przez moment nawet chciałam, żeby to była kolejna stacja, a
szczyt, z ładnymi zabudowaniami, znajdował się wśród chmur. Był tylko jeden
sposób, by się przekonać, czym były te budynki.
Nawet po tak krótkim odpoczynku szło mi się całkiem dobrze.
Zygzak już mi się tak nie dawał we znaki i zdecydowanie pokonywałam kolejne
zakręty. Wbrew temu, co czytałam w internecie, szlak nie był zatłoczony. Internet
uprzedzał, że ponieważ na Fuji można się wspinać tylko przez 2 miesiące w roku,
przed szczytem należy się spodziewać tłoku jak na cmentarzu w czasie wszystkich
świętych. Tymczasem droga była niemal pusta. Kilka osób mozolnie szło w górę,
natomiast znacznie więcej osób wracało na dół. I w przeważającej większości
byli to cudzoziemcy. Całkiem sporo osób siedziało na skraju drogi regenerując
się przed dalszą wędrówką, a na ich twarzach malowało się ogromne zmęczenie. I
coraz częściej ciszę przerywał ostry dźwięk aerozolu. Chyba każdy wspomagał się
tlenem. Ja wciąż czułam, że go nie potrzebowałam. Krótkie,
kilkudziesięciosekundowe przerwy w zupełności mi wystarczały. Siły dodawała mi
przybliżająca się z każdym zakrętem brama torii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz