niedziela, 28 lutego 2016

Kolebka słońca

Niezależnie od uczucia rozczarowania i porażki wciąż miałam nadzieję, że może jednak mi się uda dotrzeć na szczyt przed wschodem. Że trasa stanie się krótsza i łatwiejsza, a moje nogi - szybsze. Ruszyłam. Niebo z minuty na minutę stawało się coraz jaśniejsze, a pomarańczowa smuga światła coraz intensywniejsza. Wciąż było na tyle ciemno, że latarka nadal była niezbędna. Jednak mimo to z ciemności zaczynały się wyłaniać kształty - zygzakowata droga, kontury budynków, a światła latarek nie były już zawieszone w czerni - teraz należały one do wędrowców.


Dopiero teraz zobaczyłam, jak stroma była ta góra. To też tłumaczyło taki a nie inny charakter drogi, choć ja i tak wolałam wspinaczkę, taką jak w okolicach stacji nr 7. Byłoby dużo szybciej. A tak droga co kilkadziesiąt metrów skręcała to w lewo, to w prawo. Od strony stoku trasę wyznaczały umocnienia z ciasno ułożonych kamieni, miejscami zabezpieczonymi stalowymi siatkami i wspornikami. Przed upadkiem w przepaść chroniły linki uwiązane do stalowych słupków z odblaskowymi znacznikami, które łatwo można było dostrzec w świetle latarek. Daleko, daleko w dole spał cały świat, jednak okryty grubą warstwą chmur był dla mnie niewidoczny. W niewielkich prześwitach mogłam dostrzec jedynie fragmenty trasy - zygzakowatą drogę i dachy schronisk, które z tej odległości wyglądały jak domki dla lalek. Poczułam lekką dumę na myśl, że zaszłam tak wysoko. Ale wystarczyło jedno spojrzenie w górę, by całe to zadowolenia uleciało. Bo nade mną był tylko zygzak i kolejne schroniska, ani śladu końca.


Zrobiło się już całkiem widno i mogłam wyłączyć latarkę. I zrozumiałam, że to w tym miejscu przyjdzie mi powitać słońce - na wysokości 3400 m n.p.m., prawie 400 m przed szczytem. Akurat dochodziłam do kolejnego schroniska, pewnie znowu nr 8 i postanowiłam przed nim obejrzeć wschód słońca. Na tarasie powoli zaczynali gromadzić się ludzie, więc musiałam się pospieszyć, jeśli chciałam mieć dobre miejsce.


Dla części osób to był przystanek w drodze, ale niektórzy w kapciach i dresach służących za piżamę specjalnie wyszli przed schronisko. Wszyscy w skupieniu czekali na TEN moment. Prawie nikt nie rozmawiał, niektórzy już robili zdjęcia. Ja też czekałam z aparatem w ręku. I nagle jęk zachwytu ze wszystkich stron powitał wyłaniającą się z chmur pomarańczową kulę. Ludzie nagle ożyli, zaczęli na głos komentować wstające słońce, robić zdjęcia. W tej chwili wszyscy byli szczęśliwi.


Ja też czułam przeogromną radość. Nie przeszkadzało mi, że jestem 400 metrów niżej, niż chciałam być. Podziwianie wschodu słońca z najświętszego miejsca w Japonii wynagrodziło mi cały trud wspinaczki, usunęło uczucie niezadowolenia. Czułam, że zrobiłam coś wyjątkowego.
Jacyś ludzie widząc, że wędrowałam samotnie, zaoferowali mi zrobienie zdjęcia na tle wschodzącego słońca, żebym ja też miała pamiątkę, że tego doświadczyłam. Przyjemnie było mieć tych wszystkich ludzi dookoła. Chociaż nikt nikogo nie znał, to czuło się jakąś więź.





A kiedy słońce wzeszło już na tyle wysoko, że zaczęło oślepiać i dalsze patrzenie w jego stronę stało się niemożliwe, wyciągnęłam telefon i wysłałam kilka smsów. Wszystkie o tej samej treści: "Pozdrowienia z góry Fuji. Wschód słońca na tej wysokości jest mega". Tylko tyle. I aż tyle.

Nie bez powodu starożytni Chińczycy nazwali Japonię "Kolebką Słońca"...