Schronisko było puste, nie licząc kilkuosobowej załogi
zgromadzonej po lewej stronie tuż przy wejściu wokół niewielkiego węglowego
piecyka. Na podłodze wyłożonej matami tatami pod ścianami ludzie rozkładali
sobie proste legowiska, gdzie indziej niewielkie grupki jadły skromne kolacje.
w kilku stosach leżały poduszki do siedzenia, a obok nich oparte o ściany
składane stoły. Wystrój był dość surowy, jeśli nie brać pod uwagę licznych fotografii i
rysunków przedstawiających górę Fuji, oraz japońskiej flagi zawieszonej pod sufitem.
Na wprost wejścia znajdowały się okienka z matowego szkła, jedno z nich
należało do niewielkiego sklepiku, a za rozsuwanymi drewniano-szklanymi
drzwiami musiała być część kuchenna. I tym razem z powodu deszczu nie można
było uzyskać stempli. Gdyby tak dalej miało iść, to wróciłabym bez ani jednej
pieczęci. Więc tylko na chwilę usiadłam, żeby się napić, wypisać kartki i
ruszyłam w dalszą drogę. Kolejne schronisko było blisko, sądząc po sile
świateł.
Po kilkunastu minutach ku mojemu rozczarowaniu znowu dotarłam
do stacji nr 7. Wyjęłam mapkę. Stacja nr 7, jak się okazało, była ciągiem
schronisk oblepiających skalną ścianę. Rozczarowanie jeszcze się zwiększyło,
gdy zorientowałam się, jak niewiele uszłam. Jednak migoczące w dole światła
poprzedniego schroniska, maleńkie świetlne punkciki ledwo przesuwające się na
czarnym stoku i coraz odleglejsze wzgórza przekonały mnie, że w istocie zaszłam
już całkiem daleko. Natychmiast poczułam radość ze wspinaczki. Cała ta wyprawa
nagle wydała mi się jakimś niezwykłym, wręcz nierealnym zdarzeniem, które
działo się w innym wymiarze i którego mogli dostąpić tylko wybrani. Zdawało mi
się, że cała góra Fuji jest innym światem, do którego należeli wszyscy
wędrujący ze mną ludzie. Świat poza górą przestał istnieć, był odległy niczym
sen – miasta i ich mieszkańcy wydawały mi się tworem wyobraźni. One nie
istniały – istniała tylko góra Fuji, tu i teraz.
Schronisko było bardzo podobne do poprzedniego. Niski
kamienny budynek ze sklepikiem, przed nim ławki oblepione podróżnymi i potężne
reflektory rozświetlające najbliższą okolicę. Pomna herbacianej przygody z
poprzedniego schroniska postanowiłam się zadowolić jedynie zimnym napojem z
plecaka. Zrobiłam kalkulację. Wypiłam już prawie 3 napoje z 6, niemal połowę
zapasu. Dodając do tego zjedzonych „przyjaciół kalorii”, plecak zrobił się
lżejszy o 1,5 kg, ale nie czułam tej różnicy. Natomiast martwiło mnie, że zanim
dojdę do szczytu, skończy mi się całe picie i oczami wyobraźni już widziałam
skutki odwodnienia – uszkodzone wątrobę i nerki. Postanowiłam więc ograniczyć
picie, tym bardziej, że wspinaczka, wbrew wcześniejszym obawom, nie męczyła
mnie tak bardzo. Teraz też czułam się dobrze, jednak nie chciałam szarżować i
zrobiłam krótki postój na wypisanie kolejnych dwóch pocztówek.
– W środku są pieczątki – usłyszałam głos starszego
mężczyzny. – Wejdź.
Nie do wiary! To był ten starszy pan z autobusu, który na
początku tak dziarsko maszerował! Siedział sobie przed schroniskiem jak gdyby
nigdy nic. Byłam pełna podziwu dla jego kondycji. Mężczyzna łagodnie się do
mnie uśmiechał i wskazywał na mój kij i na drzwi. Zrobiło mi się miło, że
pomyślał o mnie.
– Dziękuję bardzo – odpowiedziałam po japońsku i lekko się
ukłoniłam. Nie zauważyłam, żeby na mężczyźnie wywarło to jakieś wrażenie. Albo
dobrze udawał, nie tak jak większość sprzedawców , konduktorów i kierowców,
którzy byli zaskoczeni, że biały człowiek był w stanie się ucywilizować, albo
po prostu spodziewał się takiej a nie innej odpowiedzi. Chociaż chyba
uśmiechnął się trochę bardziej.
Rozsunęłam drzwi i weszłam do środka. Zaraz za rozsuwanymi
metalowo-szklanymi drzwiami stał stół z ławkami, a z prawej strony uśpiony
niewielki sklepik ze słodyczami, napojami,
pamiątkami, bawełnianymi rękawiczkami, latarkami, bateriami i tlenem w
aerozolu. Przed sklepikiem przy niewielkim węglowym piecyku siedział starszy
mężczyzna w skórzanych kapciach i czuwał nad całym schroniskiem. Zastanawiałam się, czy
gdybym chciała coś kupić, dostałabym to. Pewnie tak. Sklepik był ciemny, ale
nie zamknięty na kłódkę. Mężczyzna od razu domyślił się po co przyszłam, bo
wyciągnął rękę po mój kij. Stempel kosztował 500 jenów. Akt bandytyzmu po raz
drugi, wszak wszystkie przewodniki mówiły o 200 jenach. Widoczne były dawno
nieaktualne. Po krótkim namyśle z ciężkim sercem zdecydowałam się na wypalenie
pamiątkowej pieczęci. 500 jenów było ceną zdecydowanie za wysoką, nawet
przewodnikowe 200 taką było. Niemniej, wypalona pieczątka była trofeum,
bezcenną pamiątką, znakiem, że naprawdę się tu było. Powrót z nagim kijem
wydawał mi się pozbawionym pewnej symbolicznej wartości. Wyciągnęłam więc monetę
500 jenową i podałam mężczyźnie kij, stanęłam przy stole i przyglądałam się,
jak zaczął rozgrzewać gasnący żar w palenisku. Spojrzał na mnie i powiedział,
żebym zdjęła plecak. Że też sama na to nie wpadłam. Po co stać z ciężarem na
plecach, jak można stać bez niego. Położyłam go na ławce i dalej stałam.
Mężczyzna się zdziwił, że wciąż stałam i kazał mi usiąść. Ja się z kolei
dziwiłam, dlaczego on kazał mi siadać, skoro weszłam tylko na chwilę i całe zdejmowanie
i zakładanie wszystkiego zajęłoby mi więcej czasu, niż miało trwać całe
wypalanie pieczątki. Jednak posłusznie usiadłam i rozejrzałam się po wnętrzu.
Niewielkie schronisko wyglądało przyjaźnie. Podłoga i ściany były z drewna, a
dwuspadzisty sufit dodawał pomieszczeniu wielkości. W świetle jarzeniówek było
jasno jak w dzień. Na ścianach gęsto wisiały drewniane pionowe tablice z
wykaligrafowanymi dwoma, trzema znakami kanji w otoczeniu kilku mniejszych. Nie
miałam pojęcia, czym one były. Podobnie zapisane arkusze papieru widziałam
wcześniej w świątyniach. Były one kaligrafiami młodych mnichów. Być może
tutejsze tablice też zostały wypisane
rękami buddyjskich mnichów, a być może były to tablice wotywne ufundowane przez
osoby świeckie w ofierze dla bogów góry Fuji. Zegar na ścianie wskazywał 5
minut po północy.
Tymczasem mężczyzna niespiesznie podsycał żar w piecyku i gdy
uznał, że temperatura była wystarczająco wysoka, równie powoli zaczął
rozgrzewać metalowy stempel. Zaczęłam się denerwować, czy nie można było tego
robić szybciej. Cenne minuty uciekały jedna po drugiej, a na szczyt czekała
mnie jeszcze długa droga. Ale on jakby tego nie rozumiał. Zresztą nie mogłam mu
się dziwić, siedział tam sam, od czasu do czasu tylko ktoś zajrzał na kilka
minut, więc w ciągu tej długiej samotnej nocy to była jego jedyna rozrywka. A
spać nie mógł, bo musiał być w każdej chwili do dyspozycji wędrowców.
Zastanawiałam się, ile czasu tu spędzał. Czy po takiej nocy wracał na dół na
kilka dni, czy miał kilkudniowy, czy raczej kilkunocny dyżur, a później ktoś go
zmieniał. Bo codzienne schodzenie i wchodzenie tu było raczej wykluczone. W
pomieszczeniu obok, za zamkniętymi drzwiami pewnie spała reszta załogi tej
chaty, nie wydawało mi się prawdopodobnym, by on jeden tylko tu przebywał.
Ciekawe, ilu ich było. Jednak bardziej od załogi schroniska, interesowało mnie
wypalanie pieczęci. Kij miał przekrój ośmiokątny, więc mężczyzna w skupieniu i
z wyczuciem znawcy w miejscu nad
pieczęcią ze sklepu, w którym kupiłam kij, przykładał stempel do czterech
sąsiadujących boków. Drewno dość głośno zasyczało pod wpływem rozgrzanego
żelaza i po chwili ukazał się na nim cały rysunek znajdujący się na stemplu –
sylwetka góry z wpisaną stacją nr 7, a pod spodem wysokość 2740 m n.p.m. Po
zakończeniu wypalania mężczyzna równie flegmatycznie odstawił swoje narzędzie i
oddał mi kij. W tamtej chwili kij stał się największym skarbem, a ja czułam radość zdobywcy. Oto miałam
pierwsze trofeum. W tamtym momencie już nie pamiętałam o zbójeckiej cenie;
pamiątka stała się bezcenna. Podziękowałam, spakowałam się, wzięłam kij i
wyszłam. Spędziłam tam prawie 20 minut. Jednak warto było usiąść.