sobota, 5 września 2015

Pieczątki

Schronisko było puste, nie licząc kilkuosobowej załogi zgromadzonej po lewej stronie tuż przy wejściu wokół niewielkiego węglowego piecyka. Na podłodze wyłożonej matami tatami pod ścianami ludzie rozkładali sobie proste legowiska, gdzie indziej niewielkie grupki jadły skromne kolacje. w kilku stosach leżały poduszki do siedzenia, a obok nich oparte o ściany składane stoły. Wystrój był dość surowy, jeśli nie brać pod uwagę licznych fotografii i rysunków przedstawiających górę Fuji, oraz japońskiej flagi zawieszonej pod sufitem. Na wprost wejścia znajdowały się okienka z matowego szkła, jedno z nich należało do niewielkiego sklepiku, a za rozsuwanymi drewniano-szklanymi drzwiami musiała być część kuchenna. I tym razem z powodu deszczu nie można było uzyskać stempli. Gdyby tak dalej miało iść, to wróciłabym bez ani jednej pieczęci. Więc tylko na chwilę usiadłam, żeby się napić, wypisać kartki i ruszyłam w dalszą drogę. Kolejne schronisko było blisko, sądząc po sile świateł.
Po kilkunastu minutach ku mojemu rozczarowaniu znowu dotarłam do stacji nr 7. Wyjęłam mapkę. Stacja nr 7, jak się okazało, była ciągiem schronisk oblepiających skalną ścianę. Rozczarowanie jeszcze się zwiększyło, gdy zorientowałam się, jak niewiele uszłam. Jednak migoczące w dole światła poprzedniego schroniska, maleńkie świetlne punkciki ledwo przesuwające się na czarnym stoku i coraz odleglejsze wzgórza przekonały mnie, że w istocie zaszłam już całkiem daleko. Natychmiast poczułam radość ze wspinaczki. Cała ta wyprawa nagle wydała mi się jakimś niezwykłym, wręcz nierealnym zdarzeniem, które działo się w innym wymiarze i którego mogli dostąpić tylko wybrani. Zdawało mi się, że cała góra Fuji jest innym światem, do którego należeli wszyscy wędrujący ze mną ludzie. Świat poza górą przestał istnieć, był odległy niczym sen – miasta i ich mieszkańcy wydawały mi się tworem wyobraźni. One nie istniały – istniała tylko góra Fuji, tu i teraz.
Schronisko było bardzo podobne do poprzedniego. Niski kamienny budynek ze sklepikiem, przed nim ławki oblepione podróżnymi i potężne reflektory rozświetlające najbliższą okolicę. Pomna herbacianej przygody z poprzedniego schroniska postanowiłam się zadowolić jedynie zimnym napojem z plecaka. Zrobiłam kalkulację. Wypiłam już prawie 3 napoje z 6, niemal połowę zapasu. Dodając do tego zjedzonych „przyjaciół kalorii”, plecak zrobił się lżejszy o 1,5 kg, ale nie czułam tej różnicy. Natomiast martwiło mnie, że zanim dojdę do szczytu, skończy mi się całe picie i oczami wyobraźni już widziałam skutki odwodnienia – uszkodzone wątrobę i nerki. Postanowiłam więc ograniczyć picie, tym bardziej, że wspinaczka, wbrew wcześniejszym obawom, nie męczyła mnie tak bardzo. Teraz też czułam się dobrze, jednak nie chciałam szarżować i zrobiłam krótki postój na wypisanie kolejnych dwóch pocztówek.
– W środku są pieczątki – usłyszałam głos starszego mężczyzny. – Wejdź.
Nie do wiary! To był ten starszy pan z autobusu, który na początku tak dziarsko maszerował! Siedział sobie przed schroniskiem jak gdyby nigdy nic. Byłam pełna podziwu dla jego kondycji. Mężczyzna łagodnie się do mnie uśmiechał i wskazywał na mój kij i na drzwi. Zrobiło mi się miło, że pomyślał o mnie.
– Dziękuję bardzo – odpowiedziałam po japońsku i lekko się ukłoniłam. Nie zauważyłam, żeby na mężczyźnie wywarło to jakieś wrażenie. Albo dobrze udawał, nie tak jak większość sprzedawców , konduktorów i kierowców, którzy byli zaskoczeni, że biały człowiek był w stanie się ucywilizować, albo po prostu spodziewał się takiej a nie innej odpowiedzi. Chociaż chyba uśmiechnął się trochę bardziej.
Rozsunęłam drzwi i weszłam do środka. Zaraz za rozsuwanymi metalowo-szklanymi drzwiami stał stół z ławkami, a z prawej strony uśpiony niewielki sklepik ze słodyczami, napojami,  pamiątkami, bawełnianymi rękawiczkami, latarkami, bateriami i tlenem w aerozolu. Przed sklepikiem przy niewielkim węglowym piecyku siedział starszy mężczyzna w skórzanych kapciach i czuwał nad całym schroniskiem. Zastanawiałam się, czy gdybym chciała coś kupić, dostałabym to. Pewnie tak. Sklepik był ciemny, ale nie zamknięty na kłódkę. Mężczyzna od razu domyślił się po co przyszłam, bo wyciągnął rękę po mój kij. Stempel kosztował 500 jenów. Akt bandytyzmu po raz drugi, wszak wszystkie przewodniki mówiły o 200 jenach. Widoczne były dawno nieaktualne. Po krótkim namyśle z ciężkim sercem zdecydowałam się na wypalenie pamiątkowej pieczęci. 500 jenów było ceną zdecydowanie za wysoką, nawet przewodnikowe 200 taką było. Niemniej, wypalona pieczątka była trofeum, bezcenną pamiątką, znakiem, że naprawdę się tu było. Powrót z nagim kijem wydawał mi się pozbawionym pewnej symbolicznej wartości. Wyciągnęłam więc monetę 500 jenową i podałam mężczyźnie kij, stanęłam przy stole i przyglądałam się, jak zaczął rozgrzewać gasnący żar w palenisku. Spojrzał na mnie i powiedział, żebym zdjęła plecak. Że też sama na to nie wpadłam. Po co stać z ciężarem na plecach, jak można stać bez niego. Położyłam go na ławce i dalej stałam. Mężczyzna się zdziwił, że wciąż stałam i kazał mi usiąść. Ja się z kolei dziwiłam, dlaczego on kazał mi siadać, skoro weszłam tylko na chwilę i całe zdejmowanie i zakładanie wszystkiego zajęłoby mi więcej czasu, niż miało trwać całe wypalanie pieczątki. Jednak posłusznie usiadłam i rozejrzałam się po wnętrzu. Niewielkie schronisko wyglądało przyjaźnie. Podłoga i ściany były z drewna, a dwuspadzisty sufit dodawał pomieszczeniu wielkości. W świetle jarzeniówek było jasno jak w dzień. Na ścianach gęsto wisiały drewniane pionowe tablice z wykaligrafowanymi dwoma, trzema znakami kanji w otoczeniu kilku mniejszych. Nie miałam pojęcia, czym one były. Podobnie zapisane arkusze papieru widziałam wcześniej w świątyniach. Były one kaligrafiami młodych mnichów. Być może tutejsze tablice też  zostały wypisane rękami buddyjskich mnichów, a być może były to tablice wotywne ufundowane przez osoby świeckie w ofierze dla bogów góry Fuji. Zegar na ścianie wskazywał 5 minut po północy.


Tymczasem mężczyzna niespiesznie podsycał żar w piecyku i gdy uznał, że temperatura była wystarczająco wysoka, równie powoli zaczął rozgrzewać metalowy stempel. Zaczęłam się denerwować, czy nie można było tego robić szybciej. Cenne minuty uciekały jedna po drugiej, a na szczyt czekała mnie jeszcze długa droga. Ale on jakby tego nie rozumiał. Zresztą nie mogłam mu się dziwić, siedział tam sam, od czasu do czasu tylko ktoś zajrzał na kilka minut, więc w ciągu tej długiej samotnej nocy to była jego jedyna rozrywka. A spać nie mógł, bo musiał być w każdej chwili do dyspozycji wędrowców. Zastanawiałam się, ile czasu tu spędzał. Czy po takiej nocy wracał na dół na kilka dni, czy miał kilkudniowy, czy raczej kilkunocny dyżur, a później ktoś go zmieniał. Bo codzienne schodzenie i wchodzenie tu było raczej wykluczone. W pomieszczeniu obok, za zamkniętymi drzwiami pewnie spała reszta załogi tej chaty, nie wydawało mi się prawdopodobnym, by on jeden tylko tu przebywał. Ciekawe, ilu ich było. Jednak bardziej od załogi schroniska, interesowało mnie wypalanie pieczęci. Kij miał przekrój ośmiokątny, więc mężczyzna w skupieniu i z wyczuciem znawcy  w miejscu nad pieczęcią ze sklepu, w którym kupiłam kij, przykładał stempel do czterech sąsiadujących boków. Drewno dość głośno zasyczało pod wpływem rozgrzanego żelaza i po chwili ukazał się na nim cały rysunek znajdujący się na stemplu – sylwetka góry z wpisaną stacją nr 7, a pod spodem wysokość 2740 m n.p.m. Po zakończeniu wypalania mężczyzna równie flegmatycznie odstawił swoje narzędzie i oddał mi kij. W tamtej chwili kij stał się największym skarbem, a ja czułam radość zdobywcy. Oto miałam pierwsze trofeum. W tamtym momencie już nie pamiętałam o zbójeckiej cenie; pamiątka stała się bezcenna. Podziękowałam, spakowałam się, wzięłam kij i wyszłam. Spędziłam tam prawie 20 minut. Jednak warto było usiąść.