poniedziałek, 27 lipca 2015

Ściana płaczu



Ruszyłam powoli, ale pewnie. Nie chciałam tracić energii na zbyt szybki marsz na początku, a później zmagać się z brakiem sił. Wolałam spokojne tempo, nawet jeśli czułam, że mogłam sobie pozwolić na większy wysiłek. Droga w tym miejscu była zupełnym przeciwieństwem poprzedniego odcinka. Szeroki, zygzakowaty trakt z jednej strony osłonięty betonowymi umocnieniami, z drugiej – łańcuchami na metalowych słupkach pomalowanych jaskrawo żółtą farbą, został zastąpiony stromą, nieregularną skałą. Niekiedy dawało się dostrzec wąską ścieżkę wijącą się między kamieniami i karłowatymi krzewami, jednak przez większość trasy trzeba było po prostu wspinać się na skalne półki, szukając po omacku podpory dla stóp, przeskakiwać z kamienia na kamień. Skąpa roślinność na wysokości ponad 2500 metrów była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Drobne krzewy mocno wbiły się korzeniami w skaliste podłoże. Niewielkie rośliny tchnęły życie w ten niegościnny krajobraz i uczyniły go mniej złowrogim i nieprzyjaznym.


Metalowe łańcuchy, do tej pory pełniące role jedynie przewodnika, stały się pożądanym towarzyszem podróży. Przymocowane do słupków wciśniętych między kamienie lub bezpośrednio w nie wbite nie tylko nie pozwalały się zgubić w tym skalnym labiryncie, lecz także, a może przede wszystkim, ułatwiały wspinaczkę. Nie raz się na nich podciągałam przy wspinaczce na co większą skałę czy asekurowałam przy przeskakiwaniu z kamienia na kamień. Drugim towarzyszem był kij. Tam, gdzie nie miałam dostępu do łańcuchów, to właśnie na nim się podciągałam. Często jednak używałam ich obu – jedną ręką podciągałam się na łańcuchu, a drugą odpychałam kijem. Napięcie pojawiające się w plecach i ramionach przy każdym takim ruchu uzmysławiało mi, jak wiele wysiłku kosztowała mnie ta wspinaczka. Czułam też wdzięczność do samej siebie za to, że w ostatniej chwili zdecydowałam się na zakup kija. Dzięki niemu plecy i ramiona przejęły sporą część pracy i tak mocno już przeciążonych nóg. Przy bardziej stromych podejściach, gdy mięśnie napinały się szczególnie mocno, z niepokojem czekałam na ostry ból w kolanach lub udach. Bałam się, że moje ciało nieprzyzwyczajone do wspinaczki może nie wytrzymać kolejnego nadmiernego wysiłku. Obawiałam się o kondycję prawego kolana i lewej stopy. Kolano trzeszczało mi od zawsze, a odkąd je skręciłam a potem dość mocno potłukłam, czułam dość nieprzyjemne kłucie przy większym wysiłku. W stopie miałam z kolei naderwane rozcięgno, którego pełne wyleczenie trwało niemal rok. Jednak w czasie rehabilitacji okazało się, że stęp mam w kompletnej rozsypce i kwestią czasu było, kiedy przestanę chodzić. Gdyby mój ortopeda widział, co w tamtej chwili wyrabiałam, chyba z miejsca wysłałby mnie na leczenie, lecz nie nogi, a głowy. Na szczęście obie nogi czuły się dobrze i powoli pięłam się w górę. I o dziwo czułam się dużo bardziej wypoczęta, niż na wygodnym szlaku prowadzącym do ostatniej stacji.
Skalna ściana była szczelnie oblepiona wędrowcami. Ci, którzy szli samotnie, dołączali do większych grupek, a i te nierzadko szły w połączonym składzie, tworząc nieformalne wspinaczkowe grupy. Ja sama dołączyłam do rodziny z dziećmi i pary ojciec-syn. W ciemności nocy słabe światło latarki oświetlało niewielki tylko skrawek ściany i podążając za jego blaskiem nierzadko dochodziło się do miejsca, z którego nie było dalszej drogi. Idąc większymi grupami nawzajem oświetlaliśmy sobie drogę. Ktoś szedł przodem i przecierał szlak pozostałym. Snopy światła poruszające się na wszystkie strony szukały najlepszej drogi, by przewodnik mógł wyprowadzić grupę o kilka metrów wyżej. Potem następowała zmiana. Ciszę nocy przerywał jedynie chrzęst butów na skalistym podłożu, stukot kijków i brzęk przymocowanych do nich dzwoneczków. Wszyscy szli w milczącym skupieniu i tylko z rzadka ktoś się odezwał; był to głos któregoś z członków wędrującej ze mną rodziny, zarządzającego lub proszącego o odpoczynek. Przecieranie szlaku było dość męczące i osoba idąca na czele przystawała na chwilę zasłużonego odpoczynku, by w tym czasie ktoś inny ją wyręczył w tym niewdzięcznym zadaniu. Zdarzało się, że pomimo bliskości schroniska, ktoś decydował się na dłuższą przerwę wśród skał. Najczęściej było to rodziny z dziećmi, rzadko pary czy samotni wędrowcy. Taka grupka przysiadała na skraju szlaku i w przepraszającym milczeniu odłączała się od swojej dotychczasowej grupy, by po kilku, kilkunastu minutach zasilić światłem swoich latarek nieustannie nadciągających wędrowców.


 Kilka razy zdarzyło mi się prowadzić całą grupę. Raz wybrałam obiecująco wyglądającą ścieżkę, która po kilku metrach zakończyła się pionową skałą nie do przejścia. Zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu innej drogi, jednocześnie licząc na to, że idąca za mną grupa zauważy moje wahanie i wspomoże mnie w poszukiwaniach. Niestety, moi towarzysze całkowicie mi zaufali i po chwili część z nich utknęła razem ze mną na skalnej półce. Na nic zdały się moje wcześniejsze prośby, by tędy nie iść, bo to ślepy zaułek. Nie bez żalu pomyślałam, że albo to było za skomplikowane jak na mój prosty japoński, albo oni uznali, że sobie głupio żartowałam. W każdym razie wszyscy po kolei musieliśmy się wycofać i z radością przekazałam komuś innemu pałeczkę przewodnictwa. Chciałam, żeby teraz ktoś inny się potrudził wyszukiwaniem drogi, którą ja bym sobie spokojnie przeszła. Nie widziałam powodu, dla którego miałam przewieźć kilku dorosłych mężczyzn na własnych plecach. Podążając za nowym liderem, z radością obserwowałam zbliżające się światła schroniska.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Stacja nr 7



Schronisko znajdowało się z prawej strony niewielkiej skalnej półki czy też sztucznego nasypu. Składało się z większego parterowego kamiennego budynku zwieńczonego płaskim dachem, mniejszego budynku gospodarczego, między które dyskretnie była wciśnięta toaleta. Potężne reflektory nad wejściem dokładnie rozświetlały najbliższą okolicę. Na wprost głównego wejścia stały ławki, w tej chwili ciasno oblepione podróżnymi. Za oparcie służyła solidna metalowa balustrada chroniąca przed upadkiem ze stromego stoku. Na dworze panował spory ruch. Ktoś przychodził, ktoś odchodził. Niektórzy posilali się przed dalszą podróżą, inni studiowali mapy. Pomimo dość późnej godziny – była 23 – na wędrowcach nie było widać żadnych oznak senności.


Stacja nr 7 była tymczasowym przystankiem. Z lewej strony wejścia do schroniska wystawał zamknięty już przeszklony sklepik oferujący przekąski i napoje. Co prawda nie byłam ani głodna, ani spragniona, nie było mi też zimno, ale mimo to chciałam się napić gorącej herbaty. Chustka na głowie była całkowicie mokra, nie wiedziałam, czy od potu, czy od marszu w deszczu i chmurach. Teraz, w czasie krótkiego odpoczynku nie chciałam ryzykować wychłodzenia, które niechybnie doprowadziłoby do co najmniej zapalenia zatok; zbyt dobrze znałam swoje skłonności do chorowania. Sklepik był zamknięty, jednak co chwilę ktoś wchodził do schroniska, by po chwili wyłonić się z niego z parującym kubkiem. Czyli zakupy były możliwe.


Podeszłam do drzwi, na których ktoś na kartce napisał dużymi literami, po japońsku i angielsku, że w czasie deszczu pieczątki na kijach nie będą wypalane. Pieczątki! Już zdążyłam o nich zapomnieć. Rozejrzałam się dookoła, nie padało, a grunt zdawał się być suchy; być może deszcz oszczędził tę część góry, lub obszedł się z nią łaskawie. Odsunęłam jedną część drzwi i weszłam do dużej jasnej sali wyłożonej tatami.

Pod ścianami kilka osób rozkładało swoje rzeczy, wyglądały, jakby postanowiły zakończyć na dziś wędrówkę. Nie zdążyłam się dobrze rozejrzeć, bo jeden z Japończyków siedzących przed niewielkim otwartym piecykiem energicznie wstał i z chmurnym spojrzeniem zapytał, czego chciałam. Tego się nie spodziewałam po tygodniu uśmiechów i ukłonów – jakiś bardzo niejapoński był ten mężczyzna. Może niewyspany, albo zmęczony turystami zaglądającymi co chwilę? Tak czy siak, wyciągnęłam przed siebie kostur i poprosiłam o pieczątkę. Mężczyzna wskazał na drzwi i gniewnie powiedział, że w czasie deszczu nie ma pieczątek. Chciałam zaprotestować, że od godziny nie padało, ale jego mina dała mi do zrozumienia, że dyskusja nie miała sensu. Doszłam do wniosku, że może faktycznie choć już nie padało, drewno wciąż było mokre. Poprosiłam więc o kubek zielonej herbaty. 400 jenów (12 zł). Rozbój w biały dzień, a raczej w czarną noc. Zapłaciłam, przeklinając się w duchu za własną rozrzutność, po czym mężczyzna kazał mi zaczekać na zewnątrz. Poczułam się jak wyrzutek społeczeństwa, ale nie chciałam z nim zadzierać, więc posłusznie wyszłam na dwór i stanęłam kilka kroków od wejścia. Zastanawiałam się, czy wszyscy na swoją herbatę musieli czekać na dworze, ale nikt obok mnie nie stał, a wcześniej ludzie dostawali swoje napoje wewnątrz budynku, więc chyba nie wszyscy. To musiało być uczulenie na gaijinów. Po chwili drzwi się rozsunęły i mężczyzna, już mniej chmurny, wręczył mi mały plastikowy kubeczek wypełniony w ¾ zielonym napojem. To chyba jakiś żart, 400 jenów za 150 ml herbaty. Tyle to się płaciło za piwo w knajpie, a zieloną herbatę dawali za darmo za samo zajęcie miejsca przy stoliku. To była moja ostatnia herbata na szlaku. Wolałam zapalenie zatok od bankructwa. Może z jednym wyjątkiem – zielona herbata i porcja udonu na szczycie o wschodzie słońca, taki był mój plan.


Rozejrzałam się w poszukiwaniu wolnej ławki, na której spokojnie mogłam wypić herbatę i wypisać kolejne dwie kartki zgodnie z wcześniejszym postanowieniem. Przed wejściem panował spory ruch, ale kilka metrów dalej, na przewężeniu przed sklepikiem i tuż za nim, gdzie nie dochodziło światło reflektorów, a stacja uzdatniania wody czy też mini oczyszczalnia ścieków brzęczała niemiłosiernie, były puste ławki. Usiadłam na jednej z ławek, obok ostrożnie postawiłam kubek z herbatą z nadzieją, że nikt nie będzie chciał się przysiąść i jej nie strąci, z drugiej strony położyłam plecak i oparłam kij. Trochę rozrzutnie, ale skoro nikt nie chciał usiąść, czułam się usprawiedliwiona. Wśród osób krzątających się przed schroniskiem zauważyłam kilka znajomych twarzy – grupkę Chińczyków z autobusu i parę od zdjęcia na początku wędrówki. Ucieszyłam się, że szliśmy podobnym tempem, bo to oznaczało, że nie odstawałam od normy. Chyba że oni szli tak wolno. Wyciągnęłam pocztówki, zapaliłam latarkę i zabrałam się za wypełnianie pól adresowych. Zauważyłam zdziwienie na twarzach mijających mnie osób, najwyraźniej byłam jedyną osobą, która postanowiła zaskoczyć znajomych kartką z Fuji. Herbata skończyła się za szybko, miałam ochotę na dolewkę, ale pomna zbójeckiej ceny poprzestałam na tej jednej porcji. Nie zauważyłam żadnego kubła, do którego mogłabym wyrzucić plastikowe naczynko, puste butelki i opakowania po przyjacielu kalorii. Pewnie były tylko w środku lub przy następnej stacji. Nie mając większego wyboru, wszystkie śmieci spakowałam do plecaka, a kubeczek do zewnętrznej kieszeni, żeby ewentualne resztki na dnie nie poplamiły mi ubrań.
Przyjemnie się tak siedziało na ławeczce przed schroniskiem w chłodzie nocy i wzrokiem odprowadzało wędrowców. Obejrzałam się za siebie. W dole zygzakiem posuwały się migoczące punkciki – latarki kolejnych podróżnych pragnących oddać hołd świętej górze. Daleko w dali w chmurach majaczyły wierzchołki mniejszych wzniesień. Z uznaniem pomyślałam, że musiałam być już bardzo wysoko, chociaż dopiero byłam na 7 stacji. I chociaż większość tej wysokości pokonałam wygodnie siedząc w autobusie, to i tak byłam pod wrażeniem własnego wyczynu. W dodatku nocnego. W Polsce góry nocą raczej byłyby niemożliwe, chyba że nielegalnie. A tu pięknie oświetlona trasa wręcz domagająca się wędrówki. Przede mną kamienna ściana schroniska skrywała wizję dalszej drogi, pozwalając w słodkiej nieświadomości cieszyć się odpoczynkiem. Wiedziałam jednak, że nie mogłam tam siedzieć w nieskończoność, wstałam więc, założyłam plecak i z mapą w dłoni podeszłam do drogowskazu.
Według tego, co było napisane na tablicy, odcinek od 6 stacji pokonałam o 20 minut za wolno. Doliczając do tego 20 minut przerwy, miałam 40 minutowe opóźnienie. Było po 23, jeśli chciałam zdążyć na szczyt przed wschodem słońca, nie mogłam sobie pozwolić na zbyt częste i długie przerwy. A to, co ujrzałam przed sobą, przypominało kiepski żart. Dalsza droga wyglądała podobnie do tego, co ujrzałam na poprzedniej stacji. Wysoko, wysoko, tuż pod samym niebem, światło reflektorów. Jednak tym razem nie zakładałam optymistycznie, że to był szczyt, byłam niemal pewna, że to światła budynków należących do stacji nr 8. Na moment zwątpiłam w sens dalszej wędrówki, miałam bowiem wrażenie, że góra postanowiła się ze mną podroczyć – im bardziej ja się zbliżałam do szczytu, tym bardziej on się oddalał. Spojrzałam za siebie na światełka mozolnie poruszające się w górę i sylwetki gór w oddali. Tyle już przeszłam, że żal było tak po prostu zrezygnować. Przede mną na czarnej ścianie świetlne punkciki wskazywały śmiałków odważnie rzucających górze wyzwanie. Jeśli oni się nie wystraszyli, chociaż mieli przed oczami ten sam widok, to dlaczego ja miałam? Ktoś idący w górę energicznie i bez wahania mnie minął, dając mi tym samym niemy sygnał do marszu. Idę! Najwyżej mnie będą znosić, a ortopeda zamorduje, o ile jeszcze będzie kogo mordować.