niedziela, 1 lutego 2015

5 Stacja Kawaguchiko



Zamknęłam oczy w nadziei, że wkrótce zasnę. Kilkudziesięcio- czy nawet kilkunastominutowa drzemka przed całonocną wspinaczką mogła być niezłym zastrzykiem energii. Jednak po chwili otworzyłam oczy – chciałam zobaczyć okolicę, czy z tej strony Tokio było równie brzydkie i nudne, jak to widziane z okien pociągu. Było takie samo: niska, gęsta i monotonna zabudowa. Jednak na tle zaróżowionego nieba jego szpetota gdzieś zniknęła. Znów zamknęłam oczy, by po chwili znów je otworzyć. Która godzina? Chciałam wiedzieć, jak długo mogłam spać. Półtorej godziny. Znów zamknęłam oczy. I znów otworzyłam. Było mi niewygodnie, plecak, który położyłam w stopach, bo był zbyt duży na półkę nad siedzeniami, a nie chciało mi się go chować do luku, uwierał mnie w nogę. Zaczęłam się wiercić, żeby jakoś wygodniej się usadowić, co chyba nie spodobało się mojemu sąsiadowi, bo na jego twarzy zobaczyłam grymas. Trudno, musiałam się przemęczyć w tej niewygodnej pozycji. Za oknem już było całkiem ciemno, więc miałam nadzieję, że usnę. Została godzina jazdy. Trochę ten czas się skurczył, ale lepsza godzinna drzemka, niż żadna. Znów zamknęłam oczy. Ale nie mogłam zasnąć. Przez głowę przepływało tysiące myśli związanych z dalszą wyprawą, czułam niepokój i ekscytację, które powoli zaczęły odpływać. Nagle gwałtownie otworzyłam oczy. Autobus mozolnie pokonywał zakręty na górskiej drodze, wokół rozpościerał się gęsty las i nie widziałam, gdzie byliśmy. Sprawdziłam godzinę – wg rozkładu jazdy zostało 20 minut. A więc byliśmy już bardzo blisko. Wpatrywałam się w szybę kierowcy w nadziei ujrzenia czarnej sylwetki góry Fuji, ale widziałam tylko krętą drogę oświetloną reflektorami autobusu. Po chwili dotarliśmy do bramki, za którą znajdował się ogromny parking. Czyżbyśmy byli już na miejscu? Na to wyglądało. Kierowca sprawnie zawrócił i zatrzymał autobus. Dotarliśmy do 5 stacji Kawaguchiko, ostatniego miejsca, do którego możliwy był wjazd samochodów i autobusów. Kierowca przy wyjściu zbierał bilety. Oddając mu swój, podziękowałam, w domyśle za to, że tak sprawnie dowiózł mnie do celu. Zawsze tak robiłam wychodząc ze sklepu, restauracji czy muzeum. Skośne oczy Japończyka zaokrągliły się z niedowierzania, a na twarzy pojawił się wyraz zadowolenia, że cudzoziemka potrafiła się zachować w cywilizowany sposób. Uśmiechnął się i też mi podziękował, w domyśle za to, że zaszczyciłam go podróżą jego autobusem. Wszystko odbyło się tak, jak powinno i wszyscy byli zadowoleni. Uwielbiałam ten wyraz twarzy Japończyków, gdy udawało mi się ich zaskoczyć znajomością dobrych obyczajów, tak rzadką dla gaijinów. Wysiadłam z autobusu i w tym momencie moja przygoda rozpoczęła się na dobre.

Na dworze panował nieprzyjemny chłód. Rozejrzałam się po parkingu, żeby znaleźć jakieś miejsce, w którym mogłam się przebrać. Gdy tylko oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zauważyłam sylwetkę budynku mieszczącego sklep, hotel i restaurację. Odwiedzenie sklepu uznałam za bardzo dobry pomysł. Chciałam kupić kartki, żeby wysłać je do wszystkich z poczty na szczycie. Zamierzałam je wypisywać w czasie krótkich odpoczynków na trasie i na górze już tylko wrzucić do skrzynki. Przed wejściem w dużych koszach znajdowały się pielgrzymie kije z flagą japońską opatrzoną jakimś japońskim napisem i dzwoneczkiem. Przypomniałam sobie, że to na tych kijach zbierało się pamiątkowe pieczątki z poszczególnych stacji, ale cena 1200 jenów za drewniany drąg zakończony flagą i metalowym dzwoneczkiem była zdecydowanie za wysoka. Zresztą co ja bym potem z tym kijem zrobiła? Do samolotu mogliby mnie z nim nie wpuścić, a do walizki w żaden sposób by się nie zmieścił, chyba że po przecięciu na pół. Przedarłam się między stojakami z tlenem w sprayu, wieszakami z wodoodpornymi kurtkami i spodniami, półkami z gadżetami i w najdalszym kącie znalazłam stojak z pocztówkami. Po chwili namysłu wybrałam 12 jednakowych kartek z górą Fuji wyłaniającą się z chmur o wschodzie słońca i zadowolona poszłam do kasy. Przez moment zawahałam się, czy nie kupić sobie jakiejś pamiątki, ale szybko zaniechałam tego pomysłu. Nie chciałam dociążać i tak już ciężkiego plecaka, a na 5 stacji Fujinomiya też powinien być jakiś sklep, wszak była to druga co do popularności trasa. Rozczarował mnie brak znaczków, co oznaczało, że być może będę musiała odstać swoje w kolejce na poczcie na szczycie. Zapłaciłam więc za kartki i wyszłam szukać jakiegoś miejsca, w którym mogłam założyć ciepłe ubranie.
Nieopodal sklepu znajdowały się łazienki, a przed nimi niewielkie grupki szykujące się do drogi. Weszłam do środka i zmieniłam spodnie i buty. Zawinęłam nogawki do wysokości kolan, bo jeszcze nie było bardzo zimno i nie chciałam się niepotrzebnie przegrzewać. Na głowę, zamiast czapki, założyłam białe tenugui w żółte słoneczniki. Tenugui było na tyle lekkie, że nie groziło mi przegrzanie, a jednocześnie chroniłoby mnie przed wiatrem. Zamiast szalika miałam ręcznik; nauczyłam się od Japończyków używania ręcznika w czasie upałów. Był dużo wygodniejszy do wycierania spoconych w letnim upale twarzy, szyi i ramion. Tu nie przewidywałam oczywiście upałów, ale i tak byłam przekonana, że ręcznik mógł się przydać. Jeszcze tylko kurtka, czołówka i byłam gotowa do drogi. Wyszłam na zewnątrz i po drugiej stronie parkingu zauważyłam punkt informacyjny. Bardzo mnie to odkrycie ucieszyło, bo potrzebowałam mapy. Co prawda miałam iść wytyczonym szlakiem, na którym prawdopodobieństwo zgubienia się wynosiło 0, ale i tak lepiej było mieć mapę, chociażby po to, żeby kontrolować przebytą odległość. Idąc przez parking mijałam grupki ludzi siedzących na niewysokich murkach, ktoś grał na flecie, ktoś inny palił ognisko. Zastanawiałam się, dlaczego oni tak tam siedzieli, zamiast albo iść do góry, albo wracać do domu i nawet trochę mnie zdenerwowała ta ich beztroska, podczas gdy ja byłam przejęta czekającą mnie podróżą. W punkcie informacyjnym dostałam wszystkie mapy po angielsku. Zauważyłam też monitor ze wskazaniami pogody na szczycie: +5°C o godzinie 19. Teraz dochodziła 21, więc temperatura mogła się delikatnie obniżyć, by spaść niemal do 0 tuż przed wschodem słońca. Zimno. Ale byłam na to przygotowana, więc nie bałam się chłodu. Bardziej ewentualnego deszczu i tego, że w razie załamania pogody wędrówka stanie się niemożliwa. Miałam jednak nadzieję, że pogoda się nie popsuje i bez przygód dojdę na szczyt. Wracając w stronę łazienek zauważyłam przed sklepem kilkuosobową grupkę oglądającą pielgrzymie kije. Zawahałam się. Prawie każdy na parkingu miał albo profesjonalne kijki, albo taki właśnie prosty kostur. Ja nie miałam ani jednego, ani drugiego. Szybko doszłam do wniosku, że bez żadnej laski może być ciężko wejść i zdecydowałam kupić ten kij. Później miałam się martwić, co z nim zrobić. Przez moment również rozważałam zakup tlenu, ale pomna internetowych rad, że to nie jest taka wysokość, żeby wspomagać się tlenem, zrezygnowałam.

Wróciłam w okolicę łazienek, bo tam były ławki i spokojnie przepakowałam plecak. Ubrania na spód, picie na wierzch, jedzenie do bocznych kieszeni, mapy do wewnętrznej kieszeni, żeby się nie zniszczyły na wietrze i ewentualnym deszczu. Pakując plecak obserwowałam inne kobiety szykujące się do drogi. Wyglądały bardzo profesjonalnie – ubrane w sztormiaki i buty do wysokogórskiej wspinaczki, czapki, rękawiczki, GPSy, latarki, kijki. Buty nosiły ślady używania, co świadczyło o tym, że ich właścicielki bywały w górach, a stroje nie były li-tylko japońskim szpanem na profesjonalizm, a dobrze przemyślanym ubiorem. W moich znoszonych Wolfskinach i improwizowanym stroju poczułam się jak amator niegodny znajdowania się w tym gronie. Ale wrócić już nie mogłam, więc nie pozostawało mi nic innego, jak udawać, że byłam świetnie przygotowana, fizycznie, psychicznie i sprzętowo, a gór takich jak Fuji zdobywałam 10 rocznie. Przyglądałyśmy się sobie, one mi, a ja im, ale nie padły żadna słowa. One zaczęły się energicznie rozgrzewać, wymachy nóg, przysiady, skłony, balansujące rozciąganie. Pomysł z balansującym rozciąganiem na rozgrzewkę wydał mi się co najmniej dziwny. Zawsze mnie uczono, żeby nie rozciągać nierozgrzanych mięśni, a już na pewno nie balansować, bo można je ponaciągać, a w skrajnym przypadku pozrywać. Ale w całym tym towarzystwie wyglądałam najmniej profesjonalnie, więc uznałam, że widocznie tak właśnie należało postępować. Jednak ja zamierzałam rozgrzać się po swojemu. Ponapinałam wszystkie mięśnie nóg po kolei, później je rozciągnęłam w najzwyklejszych wypadach w przód i w tył, tak samo potraktowałam barki i plecy i byłam gotowa do drogi. Miałam nadzieję, że ktoś jeszcze będzie gotowy do wymarszu, ale nikt się nie kwapił, by wyruszyć. Szkoda. Chciałam iść za kimś, żeby mieć towarzystwo na wypadek, gdyby się cokolwiek miało wydarzyć. Samotna wyprawa w góry nie była najrozsądniejszym pomysłem, ale nikt inny nie był równie odważny lub szalony, by razem ze mną atakować taką wysokość.

Pełna emocji, spokojnym krokiem ruszyłam przez parking w kierunku, z którego wyłaniały się światełka latarek osób już wracających. W myślach powtarzałam sobie, że będzie dobrze. Skoro oni wszyscy weszli i zeszli, to ja też dam radę. Jutro o tej samej godzinie ta wyprawa będzie już tylko wspomnieniem.