niedziela, 3 stycznia 2016

Wyścig z czasem

Dalsza droga nie była już tak stroma. Pierwsze metry po opuszczeniu stacji przypominały początkowy odcinek - szeroka, ubita droga skręcająca co jakiś czas o 180 stopni. Wyglądało na to, że wspinaczka się skończyła. A ja się cały czas zastanawiałam, kiedy będzie właściwy moment na założenie rękawiczek! Chciałam ich użyć na trudnych odcinkach, żeby chronić dłonie przed kamieniami, zgodnie z internetowymi poradami, lecz cały czas mi się wydawało, że to jeszcze nie ten moment. Cóż, najwyraźniej japońskie dłonie są delikatniejsze od polskich. Natomiast ucieszyło mnie, że odcinek, którego się bałam ze względu na moje liczne kontuzje, nie był wcale taki straszny. Jednak zaczęło mnie martwić co innego: łagodne podejście. Nie lubię ich. Po płaskim mogę przejść każdy dystans i nic mi nie jest, ale wystarczy najdrobniejsze pochylenie terenu, żeby od razu zatkał mi się nos i żeby zaczęło mi brakować tchu. Wiedziałam, że na tym odcinku nie będę mogła iść tak szybko, jak bym chciała, ale wciąż byłam dobrej myśli. Dochodziła 3, do wschodu zostały jakieś 2 godziny, gdybym szła bez zbędnego marudzenia, powinnam zdążyć na czas.
Co kilkaset metrów znajdowały się kolejne schroniska, wszystkie opisane jako stacja nr 8. Bardzo mnie to zdziwiło i jednocześnie zdeprymowało; miałam wrażenie, że się wcale nie posuwam do przodu. Czy ta stacja nigdy się nie skończy? Jednak musiałam przyznać, że nie było to aż takie głupie, bo o tej godzinie i na tej wysokości wędrówka zaczynała dawać w kość. Było ciemno, zimno, a powietrze z każdym metrem stawało się coraz rzadsze. Mnogość schronisk dawała szansę na jakąkolwiek regenerację: można było coś zjeść, napić się czegoś ciepłego, lub po prostu na chwilę usiąść na ławce. Wielu wędrowców zresztą korzystało z tej ostatniej możliwości. Schroniska o tej godzinie nie udzielały już noclegu, żeby nie zakłócać odpoczynku śpiącym, zatem nie pozostało nic innego, jak zdrzemnąć się na ławce. Mijałam i samotnych wędrowców, i pary, i całe grupki opatulone w ciepłe ubrania lub przykryte foliami termicznymi. Niektórzy z braku miejsca na ławkach lub z powodu zbyt dużego gwaru przy schroniskach kładli się wśród przydrożnych skał. Zastanawiałam się, czy uda im się usnąć w takich warunkach. W czasie marszu się tego nie odczuwało, ale wystarczyło na chwilę przystanąć, by poczuć nieprzyjemny chłód. Pomimo narastającego zmęczenia ja nie myślałam o śnie. Walczyłam z czasem. Jedyne postoje, na jakie sobie pozwalałam, to te związane ze zbieraniem pieczątek. Zatrzymywałam się z ciężkim sercem, bo każda minuta zaczynała być na wagę złota, ale te krótkie postoje wykorzystywałam na to, żeby złapać oddech, napić się, czasem coś zjeść i przeanalizować na mapie dalszą trasę.


 
Niemym towarzyszem wędrówki był księżyc. Srebrny rogalik wisiał sobie spokojnie na czarnym niebie i obserwował drobne światełka niestrudzenie sunące w górę. Spojrzałam w dół. Ilu ludzi jeszcze szło za mną! Oni raczej nie mieli już szansy, by zdążyć na szczyt przed wschodem słońca, a mimo to nie rezygnowali. Ich determinacja dodała mi nowej energii. Tymczasem na horyzoncie, tuż poniżej księżyca pojawiła się blada smuga światła. Dochodziła 4 i to raczej nie było światło księżyca.


Na kolejnej stacji nr 8 (!) na wysokości 3250 m wiedziałam już, że nie będzie mi dane obejrzeć wschodu słońca ze szczytu. Choćbym nie wiem, jak się starała, nie pokonam różnicy 500 m w niespełna godzinę. Jednocześnie próbowałam zrozumieć, jak to się stało, że zabrakło mi czasu, w którym momencie popełniłam błąd, czy to ja szłam za wolno, czy drogowskazy podawały nierealne czasy. Jednak jaka by nie była przyczyna, jednego byłam pewna: poniosłam porażkę.