sobota, 10 października 2015

Stacja nr 8


Wg drogowskazu stojącego przed schroniskiem ostatni odcinek powinnam była pokonać w godzinę. Ku własnemu zadowoleniu zajęło mi to około 45 minut, odrobiłam więc stratę z poprzedniego odcinka. Patrząc na układ świateł na stoku, dalsza trasa nadal miała być wspinaczkowa, a skoro teraz szło mi się dobrze, to na następnym odcinku również powinnam zyskać trochę czasu. Była godzina 0:30, do wschodu zostały 4 godziny, może trochę więcej. Szłam od 21, czyli 3 i pół godziny i nie byłam nawet w połowie wysokości. Ta nieprzyjemna myśl dodała mi energii do dalszej drogi. Za wszelką cenę chciałam zdążyć na szczyt przed wschodem słońca!
Reflektory kolejnego schroniska stały się dla mnie wskaźnikiem postępu w wędrówce. Skalna droga wiła się zygzakowato, by złagodzić i tak niezwykle strome podejście, a mocny blask światła pojawiał się raz z prawej, raz z lewej strony, to znów na moment niknął za skałami. Potężne lampy schronisk, jedyne źródło światła w tym pustkowiu, nie licząc słabych latarek wędrowców, kojarzyły mi się ze złowrogimi, oślepiającymi strażnikami góry. Jednak było w nich coś życiodajnego, coś jak światełko w tunelu, ofiarujące energię każdemu, kto do nich dotrze. Na widok reflektorów czułam jednocześnie i niepokój, i nadzieję; pociągała mnie ich tajemniczość. Wkrótce światło przestało być jedynie jasnym punktem na ciemnym stoku góry; przed moimi oczami wyrosła czerwona brama torii, a za nią kolejny górski kamienny szałas. Upragniona stacja nr 8. W dodatku tablica przed budynkiem poinformowała mnie, że przekroczyłam już granicę 3000 metrów. Byłam dokładnie na 3100 m n.p.m., co oznaczało, że pokonałam już połowę wysokości. Zamiast spodziewanego zmęczenia czułam radość, że tak dobrze mi szło i wiarę, że zdobycie szczytu było w zasięgu moich możliwości i że nie będę się na niego wczołgiwać ostatkiem sił, tylko energicznie wmaszeruję. ­Tym bardziej, że wg informacji na drogowskazie dalsza droga miała mi zając 3 godziny, czyli z dużym zapasem powinnam zrealizować mój cel.

 Jakaś odważna japońska para poprosiła mnie o zrobienie im zdjęcia, w rewanżu oni zrobili mi na tle szałasu. Byli ciekawi, skąd byłam. Tak jak już wcześniej zauważyłam, na Fuji Japończycy stawali się niejapońscy. Najpierw starszy pan od pieczątki, teraz ta para. Góry zawsze jednoczyły ludzi, zacierały między nimi granice i Fuji pod tym względem nie była wyjątkowa.

Tekturowa tabliczka na drzwiach mówiła, że stempel kosztował 200 jenów. Ucieszyłam się, że cena tu już była normalna, taka, jakiej się spodziewałam. Weszłam do środka. Wewnątrz schronisko było mniejsze i skromniejsze. Na słomianej podłodze pod ścianami ludzie rozkładali sobie proste legowiska i szykowali się do krótkiego snu, gdzie indziej niewielkie grupki jadły skromne kolacje. Najwyraźniej przybysze zrezygnowali z walki o widok słońca wyłaniającego się znad horyzontu, lub uznali, że powitanie nowego dnia z wysokości 3100 m było wystarczająco satysfakcjonujące. Po lewej stronie tuż przy wejściu kilku mężczyzn, zapewne załoga schroniska, siedziało wokół niewielkiego węglowego piecyka. Jeden z nich wstał na mój widok, więc wytłumaczyłam mu, po co przyszłam, zapłaciłam 200 jenów i podałam kij. On spokojnie oparł go o ścianę i wziął się za rozgrzewanie stempla. Powoli obracał nad żarem piecyka stemplem wyglądającym jak ten do znakowania bydła. Był tak skupiony na wykonywanej czynności, że zdawało mi się, że zapomniał o moim istnieniu, choć i tak nie był tak flegmatyczny, jak jego kolega ze stacji 7. A tymczasem ja stałam nad nim z plecakiem na plecach i zastanawiałam się, jak długo ta ceremonia jeszcze potrwa. Nie chciałam siadać, żeby zmusić go do szybszej pracy. Po chwili mężczyzna uznał, że stempel był wystarczająco rozgrzany i można było przystąpić do aktu znakowania. Podkowa wygięta na kształt serca, wewnątrz napisy, a nad nią okrąg – pewnie słońce, z wypisaną wysokością 3100 m. Zadowolona, znalazłam wolne miejsce na ławce, oparłam kij o barierkę pieczątką do góry, żeby każdy mógł ją podziwiać i przystąpiłam do wypisywania kartek. Miałam ich już 6, zostało jeszcze 5, akurat na 3 postoje.

sobota, 5 września 2015

Pieczątki

Schronisko było puste, nie licząc kilkuosobowej załogi zgromadzonej po lewej stronie tuż przy wejściu wokół niewielkiego węglowego piecyka. Na podłodze wyłożonej matami tatami pod ścianami ludzie rozkładali sobie proste legowiska, gdzie indziej niewielkie grupki jadły skromne kolacje. w kilku stosach leżały poduszki do siedzenia, a obok nich oparte o ściany składane stoły. Wystrój był dość surowy, jeśli nie brać pod uwagę licznych fotografii i rysunków przedstawiających górę Fuji, oraz japońskiej flagi zawieszonej pod sufitem. Na wprost wejścia znajdowały się okienka z matowego szkła, jedno z nich należało do niewielkiego sklepiku, a za rozsuwanymi drewniano-szklanymi drzwiami musiała być część kuchenna. I tym razem z powodu deszczu nie można było uzyskać stempli. Gdyby tak dalej miało iść, to wróciłabym bez ani jednej pieczęci. Więc tylko na chwilę usiadłam, żeby się napić, wypisać kartki i ruszyłam w dalszą drogę. Kolejne schronisko było blisko, sądząc po sile świateł.
Po kilkunastu minutach ku mojemu rozczarowaniu znowu dotarłam do stacji nr 7. Wyjęłam mapkę. Stacja nr 7, jak się okazało, była ciągiem schronisk oblepiających skalną ścianę. Rozczarowanie jeszcze się zwiększyło, gdy zorientowałam się, jak niewiele uszłam. Jednak migoczące w dole światła poprzedniego schroniska, maleńkie świetlne punkciki ledwo przesuwające się na czarnym stoku i coraz odleglejsze wzgórza przekonały mnie, że w istocie zaszłam już całkiem daleko. Natychmiast poczułam radość ze wspinaczki. Cała ta wyprawa nagle wydała mi się jakimś niezwykłym, wręcz nierealnym zdarzeniem, które działo się w innym wymiarze i którego mogli dostąpić tylko wybrani. Zdawało mi się, że cała góra Fuji jest innym światem, do którego należeli wszyscy wędrujący ze mną ludzie. Świat poza górą przestał istnieć, był odległy niczym sen – miasta i ich mieszkańcy wydawały mi się tworem wyobraźni. One nie istniały – istniała tylko góra Fuji, tu i teraz.
Schronisko było bardzo podobne do poprzedniego. Niski kamienny budynek ze sklepikiem, przed nim ławki oblepione podróżnymi i potężne reflektory rozświetlające najbliższą okolicę. Pomna herbacianej przygody z poprzedniego schroniska postanowiłam się zadowolić jedynie zimnym napojem z plecaka. Zrobiłam kalkulację. Wypiłam już prawie 3 napoje z 6, niemal połowę zapasu. Dodając do tego zjedzonych „przyjaciół kalorii”, plecak zrobił się lżejszy o 1,5 kg, ale nie czułam tej różnicy. Natomiast martwiło mnie, że zanim dojdę do szczytu, skończy mi się całe picie i oczami wyobraźni już widziałam skutki odwodnienia – uszkodzone wątrobę i nerki. Postanowiłam więc ograniczyć picie, tym bardziej, że wspinaczka, wbrew wcześniejszym obawom, nie męczyła mnie tak bardzo. Teraz też czułam się dobrze, jednak nie chciałam szarżować i zrobiłam krótki postój na wypisanie kolejnych dwóch pocztówek.
– W środku są pieczątki – usłyszałam głos starszego mężczyzny. – Wejdź.
Nie do wiary! To był ten starszy pan z autobusu, który na początku tak dziarsko maszerował! Siedział sobie przed schroniskiem jak gdyby nigdy nic. Byłam pełna podziwu dla jego kondycji. Mężczyzna łagodnie się do mnie uśmiechał i wskazywał na mój kij i na drzwi. Zrobiło mi się miło, że pomyślał o mnie.
– Dziękuję bardzo – odpowiedziałam po japońsku i lekko się ukłoniłam. Nie zauważyłam, żeby na mężczyźnie wywarło to jakieś wrażenie. Albo dobrze udawał, nie tak jak większość sprzedawców , konduktorów i kierowców, którzy byli zaskoczeni, że biały człowiek był w stanie się ucywilizować, albo po prostu spodziewał się takiej a nie innej odpowiedzi. Chociaż chyba uśmiechnął się trochę bardziej.
Rozsunęłam drzwi i weszłam do środka. Zaraz za rozsuwanymi metalowo-szklanymi drzwiami stał stół z ławkami, a z prawej strony uśpiony niewielki sklepik ze słodyczami, napojami,  pamiątkami, bawełnianymi rękawiczkami, latarkami, bateriami i tlenem w aerozolu. Przed sklepikiem przy niewielkim węglowym piecyku siedział starszy mężczyzna w skórzanych kapciach i czuwał nad całym schroniskiem. Zastanawiałam się, czy gdybym chciała coś kupić, dostałabym to. Pewnie tak. Sklepik był ciemny, ale nie zamknięty na kłódkę. Mężczyzna od razu domyślił się po co przyszłam, bo wyciągnął rękę po mój kij. Stempel kosztował 500 jenów. Akt bandytyzmu po raz drugi, wszak wszystkie przewodniki mówiły o 200 jenach. Widoczne były dawno nieaktualne. Po krótkim namyśle z ciężkim sercem zdecydowałam się na wypalenie pamiątkowej pieczęci. 500 jenów było ceną zdecydowanie za wysoką, nawet przewodnikowe 200 taką było. Niemniej, wypalona pieczątka była trofeum, bezcenną pamiątką, znakiem, że naprawdę się tu było. Powrót z nagim kijem wydawał mi się pozbawionym pewnej symbolicznej wartości. Wyciągnęłam więc monetę 500 jenową i podałam mężczyźnie kij, stanęłam przy stole i przyglądałam się, jak zaczął rozgrzewać gasnący żar w palenisku. Spojrzał na mnie i powiedział, żebym zdjęła plecak. Że też sama na to nie wpadłam. Po co stać z ciężarem na plecach, jak można stać bez niego. Położyłam go na ławce i dalej stałam. Mężczyzna się zdziwił, że wciąż stałam i kazał mi usiąść. Ja się z kolei dziwiłam, dlaczego on kazał mi siadać, skoro weszłam tylko na chwilę i całe zdejmowanie i zakładanie wszystkiego zajęłoby mi więcej czasu, niż miało trwać całe wypalanie pieczątki. Jednak posłusznie usiadłam i rozejrzałam się po wnętrzu. Niewielkie schronisko wyglądało przyjaźnie. Podłoga i ściany były z drewna, a dwuspadzisty sufit dodawał pomieszczeniu wielkości. W świetle jarzeniówek było jasno jak w dzień. Na ścianach gęsto wisiały drewniane pionowe tablice z wykaligrafowanymi dwoma, trzema znakami kanji w otoczeniu kilku mniejszych. Nie miałam pojęcia, czym one były. Podobnie zapisane arkusze papieru widziałam wcześniej w świątyniach. Były one kaligrafiami młodych mnichów. Być może tutejsze tablice też  zostały wypisane rękami buddyjskich mnichów, a być może były to tablice wotywne ufundowane przez osoby świeckie w ofierze dla bogów góry Fuji. Zegar na ścianie wskazywał 5 minut po północy.


Tymczasem mężczyzna niespiesznie podsycał żar w piecyku i gdy uznał, że temperatura była wystarczająco wysoka, równie powoli zaczął rozgrzewać metalowy stempel. Zaczęłam się denerwować, czy nie można było tego robić szybciej. Cenne minuty uciekały jedna po drugiej, a na szczyt czekała mnie jeszcze długa droga. Ale on jakby tego nie rozumiał. Zresztą nie mogłam mu się dziwić, siedział tam sam, od czasu do czasu tylko ktoś zajrzał na kilka minut, więc w ciągu tej długiej samotnej nocy to była jego jedyna rozrywka. A spać nie mógł, bo musiał być w każdej chwili do dyspozycji wędrowców. Zastanawiałam się, ile czasu tu spędzał. Czy po takiej nocy wracał na dół na kilka dni, czy miał kilkudniowy, czy raczej kilkunocny dyżur, a później ktoś go zmieniał. Bo codzienne schodzenie i wchodzenie tu było raczej wykluczone. W pomieszczeniu obok, za zamkniętymi drzwiami pewnie spała reszta załogi tej chaty, nie wydawało mi się prawdopodobnym, by on jeden tylko tu przebywał. Ciekawe, ilu ich było. Jednak bardziej od załogi schroniska, interesowało mnie wypalanie pieczęci. Kij miał przekrój ośmiokątny, więc mężczyzna w skupieniu i z wyczuciem znawcy  w miejscu nad pieczęcią ze sklepu, w którym kupiłam kij, przykładał stempel do czterech sąsiadujących boków. Drewno dość głośno zasyczało pod wpływem rozgrzanego żelaza i po chwili ukazał się na nim cały rysunek znajdujący się na stemplu – sylwetka góry z wpisaną stacją nr 7, a pod spodem wysokość 2740 m n.p.m. Po zakończeniu wypalania mężczyzna równie flegmatycznie odstawił swoje narzędzie i oddał mi kij. W tamtej chwili kij stał się największym skarbem, a ja czułam radość zdobywcy. Oto miałam pierwsze trofeum. W tamtym momencie już nie pamiętałam o zbójeckiej cenie; pamiątka stała się bezcenna. Podziękowałam, spakowałam się, wzięłam kij i wyszłam. Spędziłam tam prawie 20 minut. Jednak warto było usiąść.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Ściana płaczu



Ruszyłam powoli, ale pewnie. Nie chciałam tracić energii na zbyt szybki marsz na początku, a później zmagać się z brakiem sił. Wolałam spokojne tempo, nawet jeśli czułam, że mogłam sobie pozwolić na większy wysiłek. Droga w tym miejscu była zupełnym przeciwieństwem poprzedniego odcinka. Szeroki, zygzakowaty trakt z jednej strony osłonięty betonowymi umocnieniami, z drugiej – łańcuchami na metalowych słupkach pomalowanych jaskrawo żółtą farbą, został zastąpiony stromą, nieregularną skałą. Niekiedy dawało się dostrzec wąską ścieżkę wijącą się między kamieniami i karłowatymi krzewami, jednak przez większość trasy trzeba było po prostu wspinać się na skalne półki, szukając po omacku podpory dla stóp, przeskakiwać z kamienia na kamień. Skąpa roślinność na wysokości ponad 2500 metrów była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Drobne krzewy mocno wbiły się korzeniami w skaliste podłoże. Niewielkie rośliny tchnęły życie w ten niegościnny krajobraz i uczyniły go mniej złowrogim i nieprzyjaznym.


Metalowe łańcuchy, do tej pory pełniące role jedynie przewodnika, stały się pożądanym towarzyszem podróży. Przymocowane do słupków wciśniętych między kamienie lub bezpośrednio w nie wbite nie tylko nie pozwalały się zgubić w tym skalnym labiryncie, lecz także, a może przede wszystkim, ułatwiały wspinaczkę. Nie raz się na nich podciągałam przy wspinaczce na co większą skałę czy asekurowałam przy przeskakiwaniu z kamienia na kamień. Drugim towarzyszem był kij. Tam, gdzie nie miałam dostępu do łańcuchów, to właśnie na nim się podciągałam. Często jednak używałam ich obu – jedną ręką podciągałam się na łańcuchu, a drugą odpychałam kijem. Napięcie pojawiające się w plecach i ramionach przy każdym takim ruchu uzmysławiało mi, jak wiele wysiłku kosztowała mnie ta wspinaczka. Czułam też wdzięczność do samej siebie za to, że w ostatniej chwili zdecydowałam się na zakup kija. Dzięki niemu plecy i ramiona przejęły sporą część pracy i tak mocno już przeciążonych nóg. Przy bardziej stromych podejściach, gdy mięśnie napinały się szczególnie mocno, z niepokojem czekałam na ostry ból w kolanach lub udach. Bałam się, że moje ciało nieprzyzwyczajone do wspinaczki może nie wytrzymać kolejnego nadmiernego wysiłku. Obawiałam się o kondycję prawego kolana i lewej stopy. Kolano trzeszczało mi od zawsze, a odkąd je skręciłam a potem dość mocno potłukłam, czułam dość nieprzyjemne kłucie przy większym wysiłku. W stopie miałam z kolei naderwane rozcięgno, którego pełne wyleczenie trwało niemal rok. Jednak w czasie rehabilitacji okazało się, że stęp mam w kompletnej rozsypce i kwestią czasu było, kiedy przestanę chodzić. Gdyby mój ortopeda widział, co w tamtej chwili wyrabiałam, chyba z miejsca wysłałby mnie na leczenie, lecz nie nogi, a głowy. Na szczęście obie nogi czuły się dobrze i powoli pięłam się w górę. I o dziwo czułam się dużo bardziej wypoczęta, niż na wygodnym szlaku prowadzącym do ostatniej stacji.
Skalna ściana była szczelnie oblepiona wędrowcami. Ci, którzy szli samotnie, dołączali do większych grupek, a i te nierzadko szły w połączonym składzie, tworząc nieformalne wspinaczkowe grupy. Ja sama dołączyłam do rodziny z dziećmi i pary ojciec-syn. W ciemności nocy słabe światło latarki oświetlało niewielki tylko skrawek ściany i podążając za jego blaskiem nierzadko dochodziło się do miejsca, z którego nie było dalszej drogi. Idąc większymi grupami nawzajem oświetlaliśmy sobie drogę. Ktoś szedł przodem i przecierał szlak pozostałym. Snopy światła poruszające się na wszystkie strony szukały najlepszej drogi, by przewodnik mógł wyprowadzić grupę o kilka metrów wyżej. Potem następowała zmiana. Ciszę nocy przerywał jedynie chrzęst butów na skalistym podłożu, stukot kijków i brzęk przymocowanych do nich dzwoneczków. Wszyscy szli w milczącym skupieniu i tylko z rzadka ktoś się odezwał; był to głos któregoś z członków wędrującej ze mną rodziny, zarządzającego lub proszącego o odpoczynek. Przecieranie szlaku było dość męczące i osoba idąca na czele przystawała na chwilę zasłużonego odpoczynku, by w tym czasie ktoś inny ją wyręczył w tym niewdzięcznym zadaniu. Zdarzało się, że pomimo bliskości schroniska, ktoś decydował się na dłuższą przerwę wśród skał. Najczęściej było to rodziny z dziećmi, rzadko pary czy samotni wędrowcy. Taka grupka przysiadała na skraju szlaku i w przepraszającym milczeniu odłączała się od swojej dotychczasowej grupy, by po kilku, kilkunastu minutach zasilić światłem swoich latarek nieustannie nadciągających wędrowców.


 Kilka razy zdarzyło mi się prowadzić całą grupę. Raz wybrałam obiecująco wyglądającą ścieżkę, która po kilku metrach zakończyła się pionową skałą nie do przejścia. Zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu innej drogi, jednocześnie licząc na to, że idąca za mną grupa zauważy moje wahanie i wspomoże mnie w poszukiwaniach. Niestety, moi towarzysze całkowicie mi zaufali i po chwili część z nich utknęła razem ze mną na skalnej półce. Na nic zdały się moje wcześniejsze prośby, by tędy nie iść, bo to ślepy zaułek. Nie bez żalu pomyślałam, że albo to było za skomplikowane jak na mój prosty japoński, albo oni uznali, że sobie głupio żartowałam. W każdym razie wszyscy po kolei musieliśmy się wycofać i z radością przekazałam komuś innemu pałeczkę przewodnictwa. Chciałam, żeby teraz ktoś inny się potrudził wyszukiwaniem drogi, którą ja bym sobie spokojnie przeszła. Nie widziałam powodu, dla którego miałam przewieźć kilku dorosłych mężczyzn na własnych plecach. Podążając za nowym liderem, z radością obserwowałam zbliżające się światła schroniska.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Stacja nr 7



Schronisko znajdowało się z prawej strony niewielkiej skalnej półki czy też sztucznego nasypu. Składało się z większego parterowego kamiennego budynku zwieńczonego płaskim dachem, mniejszego budynku gospodarczego, między które dyskretnie była wciśnięta toaleta. Potężne reflektory nad wejściem dokładnie rozświetlały najbliższą okolicę. Na wprost głównego wejścia stały ławki, w tej chwili ciasno oblepione podróżnymi. Za oparcie służyła solidna metalowa balustrada chroniąca przed upadkiem ze stromego stoku. Na dworze panował spory ruch. Ktoś przychodził, ktoś odchodził. Niektórzy posilali się przed dalszą podróżą, inni studiowali mapy. Pomimo dość późnej godziny – była 23 – na wędrowcach nie było widać żadnych oznak senności.


Stacja nr 7 była tymczasowym przystankiem. Z lewej strony wejścia do schroniska wystawał zamknięty już przeszklony sklepik oferujący przekąski i napoje. Co prawda nie byłam ani głodna, ani spragniona, nie było mi też zimno, ale mimo to chciałam się napić gorącej herbaty. Chustka na głowie była całkowicie mokra, nie wiedziałam, czy od potu, czy od marszu w deszczu i chmurach. Teraz, w czasie krótkiego odpoczynku nie chciałam ryzykować wychłodzenia, które niechybnie doprowadziłoby do co najmniej zapalenia zatok; zbyt dobrze znałam swoje skłonności do chorowania. Sklepik był zamknięty, jednak co chwilę ktoś wchodził do schroniska, by po chwili wyłonić się z niego z parującym kubkiem. Czyli zakupy były możliwe.


Podeszłam do drzwi, na których ktoś na kartce napisał dużymi literami, po japońsku i angielsku, że w czasie deszczu pieczątki na kijach nie będą wypalane. Pieczątki! Już zdążyłam o nich zapomnieć. Rozejrzałam się dookoła, nie padało, a grunt zdawał się być suchy; być może deszcz oszczędził tę część góry, lub obszedł się z nią łaskawie. Odsunęłam jedną część drzwi i weszłam do dużej jasnej sali wyłożonej tatami.

Pod ścianami kilka osób rozkładało swoje rzeczy, wyglądały, jakby postanowiły zakończyć na dziś wędrówkę. Nie zdążyłam się dobrze rozejrzeć, bo jeden z Japończyków siedzących przed niewielkim otwartym piecykiem energicznie wstał i z chmurnym spojrzeniem zapytał, czego chciałam. Tego się nie spodziewałam po tygodniu uśmiechów i ukłonów – jakiś bardzo niejapoński był ten mężczyzna. Może niewyspany, albo zmęczony turystami zaglądającymi co chwilę? Tak czy siak, wyciągnęłam przed siebie kostur i poprosiłam o pieczątkę. Mężczyzna wskazał na drzwi i gniewnie powiedział, że w czasie deszczu nie ma pieczątek. Chciałam zaprotestować, że od godziny nie padało, ale jego mina dała mi do zrozumienia, że dyskusja nie miała sensu. Doszłam do wniosku, że może faktycznie choć już nie padało, drewno wciąż było mokre. Poprosiłam więc o kubek zielonej herbaty. 400 jenów (12 zł). Rozbój w biały dzień, a raczej w czarną noc. Zapłaciłam, przeklinając się w duchu za własną rozrzutność, po czym mężczyzna kazał mi zaczekać na zewnątrz. Poczułam się jak wyrzutek społeczeństwa, ale nie chciałam z nim zadzierać, więc posłusznie wyszłam na dwór i stanęłam kilka kroków od wejścia. Zastanawiałam się, czy wszyscy na swoją herbatę musieli czekać na dworze, ale nikt obok mnie nie stał, a wcześniej ludzie dostawali swoje napoje wewnątrz budynku, więc chyba nie wszyscy. To musiało być uczulenie na gaijinów. Po chwili drzwi się rozsunęły i mężczyzna, już mniej chmurny, wręczył mi mały plastikowy kubeczek wypełniony w ¾ zielonym napojem. To chyba jakiś żart, 400 jenów za 150 ml herbaty. Tyle to się płaciło za piwo w knajpie, a zieloną herbatę dawali za darmo za samo zajęcie miejsca przy stoliku. To była moja ostatnia herbata na szlaku. Wolałam zapalenie zatok od bankructwa. Może z jednym wyjątkiem – zielona herbata i porcja udonu na szczycie o wschodzie słońca, taki był mój plan.


Rozejrzałam się w poszukiwaniu wolnej ławki, na której spokojnie mogłam wypić herbatę i wypisać kolejne dwie kartki zgodnie z wcześniejszym postanowieniem. Przed wejściem panował spory ruch, ale kilka metrów dalej, na przewężeniu przed sklepikiem i tuż za nim, gdzie nie dochodziło światło reflektorów, a stacja uzdatniania wody czy też mini oczyszczalnia ścieków brzęczała niemiłosiernie, były puste ławki. Usiadłam na jednej z ławek, obok ostrożnie postawiłam kubek z herbatą z nadzieją, że nikt nie będzie chciał się przysiąść i jej nie strąci, z drugiej strony położyłam plecak i oparłam kij. Trochę rozrzutnie, ale skoro nikt nie chciał usiąść, czułam się usprawiedliwiona. Wśród osób krzątających się przed schroniskiem zauważyłam kilka znajomych twarzy – grupkę Chińczyków z autobusu i parę od zdjęcia na początku wędrówki. Ucieszyłam się, że szliśmy podobnym tempem, bo to oznaczało, że nie odstawałam od normy. Chyba że oni szli tak wolno. Wyciągnęłam pocztówki, zapaliłam latarkę i zabrałam się za wypełnianie pól adresowych. Zauważyłam zdziwienie na twarzach mijających mnie osób, najwyraźniej byłam jedyną osobą, która postanowiła zaskoczyć znajomych kartką z Fuji. Herbata skończyła się za szybko, miałam ochotę na dolewkę, ale pomna zbójeckiej ceny poprzestałam na tej jednej porcji. Nie zauważyłam żadnego kubła, do którego mogłabym wyrzucić plastikowe naczynko, puste butelki i opakowania po przyjacielu kalorii. Pewnie były tylko w środku lub przy następnej stacji. Nie mając większego wyboru, wszystkie śmieci spakowałam do plecaka, a kubeczek do zewnętrznej kieszeni, żeby ewentualne resztki na dnie nie poplamiły mi ubrań.
Przyjemnie się tak siedziało na ławeczce przed schroniskiem w chłodzie nocy i wzrokiem odprowadzało wędrowców. Obejrzałam się za siebie. W dole zygzakiem posuwały się migoczące punkciki – latarki kolejnych podróżnych pragnących oddać hołd świętej górze. Daleko w dali w chmurach majaczyły wierzchołki mniejszych wzniesień. Z uznaniem pomyślałam, że musiałam być już bardzo wysoko, chociaż dopiero byłam na 7 stacji. I chociaż większość tej wysokości pokonałam wygodnie siedząc w autobusie, to i tak byłam pod wrażeniem własnego wyczynu. W dodatku nocnego. W Polsce góry nocą raczej byłyby niemożliwe, chyba że nielegalnie. A tu pięknie oświetlona trasa wręcz domagająca się wędrówki. Przede mną kamienna ściana schroniska skrywała wizję dalszej drogi, pozwalając w słodkiej nieświadomości cieszyć się odpoczynkiem. Wiedziałam jednak, że nie mogłam tam siedzieć w nieskończoność, wstałam więc, założyłam plecak i z mapą w dłoni podeszłam do drogowskazu.
Według tego, co było napisane na tablicy, odcinek od 6 stacji pokonałam o 20 minut za wolno. Doliczając do tego 20 minut przerwy, miałam 40 minutowe opóźnienie. Było po 23, jeśli chciałam zdążyć na szczyt przed wschodem słońca, nie mogłam sobie pozwolić na zbyt częste i długie przerwy. A to, co ujrzałam przed sobą, przypominało kiepski żart. Dalsza droga wyglądała podobnie do tego, co ujrzałam na poprzedniej stacji. Wysoko, wysoko, tuż pod samym niebem, światło reflektorów. Jednak tym razem nie zakładałam optymistycznie, że to był szczyt, byłam niemal pewna, że to światła budynków należących do stacji nr 8. Na moment zwątpiłam w sens dalszej wędrówki, miałam bowiem wrażenie, że góra postanowiła się ze mną podroczyć – im bardziej ja się zbliżałam do szczytu, tym bardziej on się oddalał. Spojrzałam za siebie na światełka mozolnie poruszające się w górę i sylwetki gór w oddali. Tyle już przeszłam, że żal było tak po prostu zrezygnować. Przede mną na czarnej ścianie świetlne punkciki wskazywały śmiałków odważnie rzucających górze wyzwanie. Jeśli oni się nie wystraszyli, chociaż mieli przed oczami ten sam widok, to dlaczego ja miałam? Ktoś idący w górę energicznie i bez wahania mnie minął, dając mi tym samym niemy sygnał do marszu. Idę! Najwyżej mnie będą znosić, a ortopeda zamorduje, o ile jeszcze będzie kogo mordować.