piątek, 3 lutego 2017

Poproszę 10 znaczków

Doszłam do niewielkiego obozowiska ukrytego między skałami. Na środku znajdowało się coś na kształt niedużego ryneczku, przez który we wszystkich kierunkach przewijali się turyści. Ten obóz, w przeciwieństwie do poprzedniego, sprawiał wrażenie ogromnej tymczasowości. Ja też nie zamierzałam spędzać tu zbyt wiele czasu i w zasadzie interesowało mnie jedno: czy to w tym obozie była poczta. Rozejrzałam się dookoła - czerwona skrzynka nie pozostawiała złudzeń. Dotarłam do upragnionego celu. Do jednej ze skał był przytulony niepozorny blaszany barak. Gdyby nie skrzynka i szyld, nie domyśliłabym się, że jestem na poczcie. I o dziwo w środku było pusto. No dobrze, było ze 3 turystów, ale spodziewałam się kolejki z początku lat 80, gdyż sądziłam, że każdy będzie chciał słać kartki ze szczytu.
W środku było dość ciasno i bardzo skromnie. Za bardzo nawet się nie rozglądałam, bo sprzedawca od razu do mnie podszedł. Na pytanie o znaczki do Europy oznajmił, że oczywiście takie posiada. Chciał od razu wziąć moje kartki i je nadać, ale się nie zgodziłam. Mixem angielsko-japońskim ustaliliśmy, że najpierw je do końca wypiszę i wówczas wrócę, aby mógł je od razu nadać.


Wyszłam na zewnątrz z nadzieją znalezienia wolnej ławki, na której mogłabym dokończyć pocztówkową misję. Oczywiście niczego takiego nie było. Zauważyłam jednak niewielki kamienny murek na skraju przepaści i postanowiłam na nim się rozłożyć. Na kartkach miałam tylko adresy, teraz trzeba było wpisać treść. Nie wysilając się zbytnio, na wszystkich napisałam to samo. Zaczęło się od pozdrowienia z góry Fuji po japońsku, a co! Bycie w Japonii zobowiązuje. A dalej szły ochy i achy, już po polsku, nad wschodem słońca widzianym ze szczytu.
Po pół godzinie kartki były gotowe i mogłam wrócić do życzliwego sprzedawcy. Pan mnie rozpoznał, lecz na widok wypisanych pocztówek na jego twarzy pojawiła się konsternacja. Nie zostawiłam ani skrawka wolnego miejsca na pamiątkową pieczęć! Nie pozostało panu nic innego, jak nabić najzwyklejszą okrągłą pieczątkę. Taką samą, jak na każdej poczcie. Jedynie napis "Fuji-san" zdradzał miejsce nadania, ale czy ktokolwiek przygląda się stemplom pocztowym? Niefart.

Wyszłam znów na zewnątrz. Była godzina 11, miałam więc trochę czasu do rozpoczęcia schodzenia i musiałam się zastanowić, co mogłam zrobić. Zauważyłam tablicę informacyjną mówiącą o tym, że Fuji jest aktywnym wulkanem, a poniżej opisu znajdowała się mapka szczytu. Wg niej zrobiłam jakąś 1/3 okrążenia i znajdowałam się dokładnie przy zejściu do Fujinomiya. Miałam więc 3 możliwości: od razu zejść na dół, w dzikim pędzie okrążać krater lub iść na krótki odpoczynek. Zwyciężył rozsądek i wybrałam opcję nr 3. Schodzenie zawsze jest gorsze i wolałam trochę się wzmocnić przed kolejnymi kilkoma godzinami marszu. Co prawda szkoda mi było tego okrążenia, bo to by była taka wisienka na torcie, ale bardziej zależało mi na zejściu w dobrej formie. W końcu czekały mnie jeszcze 2 intensywne dni włóczęgi: Odawara, Enoshima i Kamakura, więc lepiej było oszczędzać siły. I tak nie byłam pewna, czy następnego dnia w ogóle dam radę zwlec się z łóżka po tylu godzinach łażenia i niespania.


Z braku lepszego miejsca oraz z powodu gwaru sporo osób porobiło sobie proste legowiska na skałach powyżej obozu. Słońce przyjemnie grzało i oceniłam, że mogło być z 15 stopni. W porównaniu z 5 zarejestrowanymi poprzedniego dnia o godzinie 21 i pewnie okolicami zera nad ranem, było bardzo przyjemnie. Znalazłam wygodny, w miarę równy fragment podłoża na uboczu i zaczęłam robić prowizoryczne legowisko. Zdjęłam buty, a plecak podłożyłam pod nogi, żeby stopy odpoczęły. Twarz przykryłam ręcznikiem i dopiero na niego nałożyłam okulary przeciwsłoneczne, dzięki czemu nie raziły mnie promienie słoneczne. A kapturem odizolowałam się od dźwięków. Nie wszystkich, ale i tak było lepiej, niż bez niego. I kiedy już się położyłam na twardej skale, dopiero poczułam, jak bardzo byłam zmęczona. Miałam wciąż podwinięte nogawki, ale na szczęście było na tyle ciepło, że mi to nie przeszkadzało i już tak zostałam. W tym momencie zaczęło być mi wszystko jedno. Kratery, hotele i autobusy przestały mnie obchodzić. Poczułam błogi spokój i zasnęłam.

wtorek, 13 grudnia 2016

Wokół krateru


Szło się całkiem przyjemnie. Nawet znajdujące się przede mną lekkie wzniesienie nie odebrało mi otuchy ani sił. Kamienie rytmicznie chrzęściły pod butami, a dzwoneczek przy kiju im wtórował. Wiele godzin temu, na początku wędrówki, jego dźwięk doprowadzał mnie do szału; teraz był już nieodłącznym elementem wyprawy. Natomiast w ogóle nie czułam potrzeby wspomagania się tlenem, w ogóle. W tamtym momencie żałowałam tych (niepotrzebnie) wydanych 1000 jenów. A mogłam kupić za nie tyle innych pożytecznych rzeczy! 6 do 10 napojów w automacie, 2 porcje udonu w barze, 5 wróżb z prezentem, 8 buteleczek sake, 5 talerzyków sushi, ze 2 bilety wstępu do muzeum... Taka marnacja pieniędzy! Hańba!
Tak rozmyślając dotarłam na szczyt wzniesienia. Przede mną i z prawej strony rozciągała się równina; krateru nie byłam w stanie dojrzeć z tego miejsca. Z lewej strony aż po sam horyzont były tylko chmury; bardzo to rozczarowujące i w zasadzie straciłam już nadzieję na poprawę widoków. Natomiast w dole za plecami pozostało schronisko. Z tej perspektywy kamienne budynki wyglądały jak forteca broniąca życia na Ziemi. Skojarzyły mi się z bezpiecznymi fortami na Dzikim Zachodzie, na zewnątrz których mogło się zdarzyć wszystko najgorsze. Na szczęście tutaj wszystko najgorsze miałam już za sobą, teraz trzeba było tylko wysłać pocztówki i bezpiecznie zejść do Fujinomiya.


 Dalsza droga nie była już taka stroma i mogłam iść energicznym krokiem. Wbrew wcześniejszym obawom po ujrzeniu nocnych komunikatów w stacji 6, pogoda była całkiem przyjemna. Było na tyle ciepło i słonecznie, że nadal miałam podwinięte nogawki i rozpiętą kurtkę. W ogóle nie czułam znużenia po całonocnej wspinaczce i zastanawiałam się, kiedy padnę, bo byłam pewna, że w końcu zmęczenie da znać o sobie i skończę jak ludzie po bokach drogi. A sposób, w jaki spali, był dla mnie zdumiewający. Zasnęli na siedząco, jak gdyby sen dopadł ich znienacka, zanim zdążyli się położyć. Jak bardzo musieli być zmęczeni, żeby spać w ten sposób! Ale ja szłam dalej. Daleko po prawej stronie, po drugiej stronie krateru, rysowały się jakieś spore zabudowania. Zastanawiałam się, czy to było kolejne, większe schronisko, czy stacja meteo, cze też oba. Bardzo mnie te budowle intrygowały i miałam nadzieję wkrótce je zobaczyć.


Droga z szerokiego klepiska przybrała bardziej formalny charakter. Z lewej strony od przepaści odgradzała ją solidnie wyglądająca metalowa barierka, nie to, co liche linki na zboczu. Droga była niemal pusta. Bardzo zaskakujące jak na sam środek sezonu. Ale był poniedziałek rano i większość Japończyków zwyczajnie siedziała w swoich biurach. Miałam więc szczęście, że szłam w nocy z niedzieli na poniedziałek, gdyż dzień lub dwa dni wcześniej mogłabym doświadczać atmosfery cmentarza w dniu wszystkich świętych. A tak szłam w ciszy i spokoju. Nie powiem, że kontemplowałam piękno góry, bo w dalszym ciągu wydawała mi się nad wyraz szpetna, ale cieszyłam się, że nie musiałam doświadczać hord turystów.


Po krótkim czasie na wprost spomiędzy skał i kamieni zaczęły się wyłaniać jakieś zabudowania. I znów poczułam się jak na Dzikim Zachodzie, że oto po długiej i pełnej niebezpieczeństw drodze dotarłam do bezpiecznego schronienia. I już za chwilę miałam się przekonać, czy dotarłam do mojej wymarzonej poczty, wszak kartki same się nie wyślą.


sobota, 22 października 2016

Zajrzeć do wnętrza Ziemi

Z prawej strony drogi znajdowały się kamienno-drewniano-blaszane zabudowania schroniska, a przed nimi - stragany z typowymi pamiątkami, a wśród nich automat z napojami. Gdyby Japończycy kiedykolwiek wylądowali na Księżycu, jestem pewna, że tam też postawiliby taki automat. One są wszędzie! Z kolei z lewej strony było ustawionych kilka drewnianych ław i pojedyncze stragany. Oczywiście wszystkie ławy były zajęte; na niektórych wędrowcy spali w najlepsze - zupełnie nie przeszkadzał im gwar schroniska i dzienne światło.

 
W tej sytuacji musiałam poszukać sobie innego miejsca do wypoczynku. Ale najpierw chciałam zdobyć dwie rzeczy: życiodajny tlen i pieczątkę. Z tym pierwszym nie było problemu, ale gorzej z pieczątką. Napisy na straganach, po japońsku i po angielsku wyraźnie mówiły, że aby dostać pieczątkę, trzeba najpierw kupić pamiątkę. Na zakupy na szczycie nie byłam przygotowana, planowałam ewentualne gadżety kupić na dole, gdzie ceny były prawdopodobnie niższe no i żeby tego nie dźwigać - nawet bez picia plecak był ciężki. Kupiłam tylko tlen. Głęboka inhalacja i... nic. Żadnego przypływu sił witalnych, blasku światła, fanfar. Po inhalacji czułam się dokładnie tak samo, jak przed nią. Wielkie rozczarowanie za 1000 jenów.
Przed jednym z budynków stała tablica z bardzo prostą mapą szczytu. Wg tego rysunku poczta znajdowała się mniej więcej w odległości 1/3 okrążenia w kierunku, w którym chciałam iść. Bardzo mi to odpowiadało, bo chociaż i tak chciałam okrążyć szczyt, to wolałam mieć tę pocztę po drodze, a nie specjalnie się do niej cofać. Zaciekawiło mnie, czy można było iść na tyły schroniska i zajrzeć wgłąb krateru, a z krzaczków na mapie nie potrafiłam tego wywnioskować. Zauważyłam jednak, że ludzie za ostatnim budynkiem skręcali w prawo zamiast iść drogą na wprost pod górę; z tego samego kierunku również nadchodzili. Pomyślałam, że tam musiał być krater.


Po przejściu kilkudziesięciu metrów okazało się, że miałam rację. Brzeg krateru był odgrodzony zwykłymi linkami umocowanymi do koślawo ustawionych metalowych słupków, przy których kilka osób robiło zdjęcia. Miałam ogromne szczęście, że tego dnia nie było tłoczno, bo niepopychana przez nikogo mogłam spokojnie zajrzeć wgłąb.
Stożkowy krater miał co najmniej kilkadziesiąt metrów głębokości, a na jego płaskim dnie myślę, że spokojnie zmieściłoby się boisko piłkarskie. Był ogromny! Gdzieniegdzie wciąż zalegały połacie brudnego śniegu, który pewnie miał się już nie stopić tego lata. Na wzniesieniu po drugiej stronie znajdowały się kolejne budynki, pewnie należące do stacji meteorologicznej lub kolejne schronisko, lub oba. Z tej odległości, przy tej wielkiej dziurze w ziemi wydawały się malutkie niczym domki z klocków. W pewnym momencie ogarnął mnie lekki niepokój na myśl, że z tej dziury w każdej chwili mogła wystrzelić gorąca lawa. Intensywnie wpatrywałam się w krater szukając najmniejszych śladów nadchodzącego kataklizmu - sączącego się dymu, otworu sięgającego do wnętrza Ziemi, ruchów kamieni, ale nic takiego nie nastąpiło. Góra stała niewzruszenie i tym razem nie zamierzała wybuchać. Całe szczęście. No ale nie mogłam sobie pozwolić na dłuższe przyglądanie się kraterowi. Czas uciekał i jeśli miałam go jeszcze okrążyć, trzeba było się zbierać.
 
 
Przypomniałam sobie o moim wcześniejszym zamiarze kupienia wróżby i wróciłam do budynku, który na samym początku wydawał mi się szintoistycznym chramem. Nie pomyliłam się. W środku młody kapłan rozmawiał z kilkoma turystami, a ja się rozejrzałam za charakterystyczną skrzynką z wróżbami. Byłam ciekawa, co będzie do nich dołączone - może kamyczek, albo figurka góry - i ile będą kosztowały; liczyłam się z kwotą nawet 500 jenów, bo to w końcu Fuji. Dwa razy nie zgadłam. Do wróżb nie było nic dołączone i kosztowały tylko 100 jenów, tyle samo, co na dole. Kapłan skończył rozmawiać z turystami i podszedł do mnie, więc mu powiedziałam, że chcę tylko kupić wróżbę. Potakująco skinął głową i zapytał, czy chcę pieczęć, po czym wziął mój kij i po prostu na końcu wybił mi stemplem znak świątyni. I jeszcze dał maleńki kawałek drewna z wypisanym błogosławieństwem. Dobrze, że tam poszłam, w ten sposób za jedyne 100 jenów zdobyłam aż 3 trofea! A teraz nie pozostało mi nic innego, jak tylko ruszyć w dalszą drogę. Na szczęście nie czułam zmęczenia, mogłam więc dalej maszerować. Pożegnałam się i wyszłam.

niedziela, 17 lipca 2016

Victi vincimus

Tym razem już naprawdę szczyt był na wyciągnięcie ręki; dzieliło mnie od niego zaledwie kilka zakrętów. Potężny nasyp z wulkanicznych kamieni dokładnie skrywał to, co znajdowało się za nim. Wystawało tylko kilka dachów i dumnie powiewająca flaga Japonii. W dalszym ciągu miałam wrażenie, że nie idę do górskiego schroniska, tylko do jakiejś posępnej twierdzy. Tyle że na tej wysokości nie należało się spodziewać ślicznych domków z drewna i papieru - w tych srogich warunkach pewnie nie dotrwałyby do końca sezonu. No i skąd na tym pustkowiu wziąć drewno i papier? Powstało więc coś, co miało rację bytu w miejscu, gdzie wiało, padało i pewnie trzaskały pioruny, z jedynego surowca, który był łatwo dostępny. Coś niezbyt zachwycającego, lecz funkcjonalnego. Paliła mnie ogromna ciekawość, by zobaczyć, co się znajduje za tym kamiennym murem.


I nagle w cudowny sposób odzyskałam siły, przestałam się dusić i prawie biegłam. Wbrew internetowym przestrogom szlak nie był zatłoczony, więc mogłam iść swoim tempem, a nie w tłumie gęstym jak na cmentarzu pierwszego listopada. Biała brama stawała się coraz większa, a przed nią dostrzegłam dwa kamienne posągi, które wcześniej były niewidoczne. Z każdym krokiem dwie jasne bryły zaczynały nabierać kształtów i po chwili zamieniły się w dwa kamienne lwy strzegące wejścia na szczyt. Nieliczni wędrowcy ustawiali się do zdjęcia z lwami. Tak bardzo japońsko stawali na baczność, dumnie patrzyli prosto w obiektyw aparatu lub telefonu i ustępowali miejsca następnym wędrowcom. Jakaś rodzina poprosiła mnie o zrobienie im zdjęcia i w rewanżu ja również otrzymałam fotografię z lwami. Od tego miejsca lina przytwierdzona do słupków z prawej strony chroniąca przed upadkiem ustąpiła miejsca niewysokiemu kamiennemu murkowi, a ściana z lewej strony nie była już bezładną kupą kamieni, tylko regularnym murem ułożonym ludzką ręką. Kamienne schody łagodnym łukiem skręcały w lewo, mur się nieznacznie obniżył i po chwili stanęłam na wprost jakiegoś budynku. Weszłam na szczyt!
 

Miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia, ale nie lubię takiego publicznego uzewnętrzniania uczuć, cieszyłam się w duchu. Jak inni. Nikt nie krzyczał, każdy swój tryumf przeżywał po cichu. Rozejrzałam się dookoła. Stałam na czymś w rodzaju placu czy skrzyżowania. Za mną było wejście, na prawo prowadziła droga, zapewne wokół krateru, a z lewej strony, wzdłuż tej samej drogi rozciągały się niskie budynki - schroniska i sklepiki. Przy pierwszym budynku po lewej stronie drogi stał maszt z trzepoczącą flagą, tą samą, którą widziałam z dołu. Było w niej coś wzniosłego. Budynek przede mną był strzeżony przez kamienne lwy, takie same jak poniżej bramy torii. Czyżby chram? Napisy po japońsku nie były pomocne, nie było też wystawionych skrzynek z wróżbami, a wiedziałam, że gdzieś na szczycie jest chram, wszak to święte miejsce. Na kamiennym słupie przed budynkiem z dłuższego napisu wyłowiłam "Fuji-san chōjō" - "Szczyt góry Fuji", więc poprosiłam kogoś, by mi zrobił zdjęcie na tle tego słupa, na dowód, że tu byłam. I na wypadek, gdybym nie znalazła tabliczki z wysokością - 3776 m.

 

 Ale tym razem nie byłam ciekawa, czy to faktycznie chram, czy jakiś inny budynek. Bardziej interesowała mnie cała ta osada. Panował w niej ruch, niewielki, bo i ludzi nie było zbyt wielu jak na środek sezonu, ale miejsce żyło. Ludzie wchodzili i wychodzili z budynków, zatrzymywali się przy stoiskach z pamiątkami lub po prostu szli dalej. Droga łagodnie skręcała w lewo, nie widziałam więc, jak duża jest ta osada i co znajduje się za nią. Jednak nad dachami górowało niewielkie wzniesienie, z którego miałam nadzieję zobaczyć coś więcej. Zajrzeć do krateru, zobaczyć Japonię z tej wysokości, o ile tylko chmury się rozejdą. Obejść krater, choć nie wiedziałam, czy czas mi na to pozwoli - dochodziła 9. No i musiałam znaleźć pocztę, żeby wysłać te wszystkie kartki. Nie było czasu na stanie w tym miejscu. Ruszyłam wgłąb osady.


sobota, 4 czerwca 2016

Poproszę tlen!

Dotarłam do kolejnego schroniska, już chyba ostatniego przed szczytem. To była więc ostatnia okazja, żeby kupić tlen. 1000 jenów, drogo. Czułam się dobrze, szczyt był niemal na wyciągnięcie ręki, byłam więc pewna, że bez trudu pokonam te ostatnie kilkaset metrów. Napiłam się tylko wody, zjadłam „Przyjaciela Kalorii” i ruszyłam dalej. Po minięciu kilku zakrętów obejrzałam się za siebie. Schronisko prawie wcale się nie oddaliło; tak samo torii, była równie daleko jak tych kilka zakrętów temu. Przeszła mi przez głowę myśl, że jednak może nie być tak łatwo, jak myślałam i że może jednak powinnam wrócić po tlen. Ale szkoda mi było czasu na schodzenie, ani też już mi się nie chciało dokładać drogi. Zresztą tyle już przeszłam, że tych kilkaset metrów nie powinno mnie pokonać. Trzeba było po prostu iść, przebierać nogami, prawa, lewa, prawa, lewa. Tyle to jeszcze potrafiłam.


Od tej pory szłam równolegle z kilkoma niewielkimi grupkami. Gdy ja przystawałam, oni mnie mozolnie wyprzedzali, gdy oni odpoczywali – ja wyprzedzałam ich. Widać było, że byli zmęczeni i że dalsza droga była ich wewnętrzną walką. Podobnie, jak moją. W głowie kłębiły mi się najgorsze myśli. W tamtym momencie nienawidziłam tej góry – za jej szpetotę, za brak ładnych widoków, za zakręty, za trud wspinaczki, za zmęczenie, za wszystko. Żałowałam, że na nią wchodziłam. Było tyle pięknych miejsc w Japonii, a ja się uparłam, żeby leźć na jakąś głupią górę. Żebym tak chętnie w Polsce chodziła po górach, to jeszcze bym to zrozumiała, ale ja od 10 lat nie byłam na żadnej górze! A tu nagle sobie wymyśliłam prawie 4000 m! W dodatku chyba wszyscy dookoła wspomagali się tlenem, jak ja im tego zazdrościłam. Nie miałam pojęcia, co to dawało, ale sobie wyobrażałam, że każda taka inhalacja dodawała +10 do życia. I że też nikomu nie przyszło do głowy wspomóc tlenem biedną, zmęczoną gaijinkę.

Dlaczego ja nie kupiłam tego tlenu? Szło mi się coraz gorzej, coraz trudniej było złapać oddech. Przerwy stawały się coraz częstsze i coraz dłuższe. Zachłannie wciągałam do płuc powietrze, ale miałam wrażenie, że oddychałam próżnią. Czas leciał, a ja stałam w miejscu, to mnie również martwiło. Bezcenne minuty uciekały jedna po drugiej, a do szczytu wciąż było daleko. Naprawdę zaczęłam się martwić, że mogę nie zdążyć na autobus do Fujinomiya. Postanowiłam wziąć się w garść i wziąć górę sposobem. Zaczęłam liczyć kroki – 20 kroków na lewą nogę i dopiero wtedy przerwa. I ruszyłam. Dwudziestokrokowe odcinki były całkiem długie, prawie od zakrętu do zakrętu, w końcu coś pozytywnego w całym tym rozczarowaniu i umęczeniu. Uderzyło mnie, że jak się zmobilizowałam, to byłam w stanie iść. Na ile zmęczenie było prawdziwym zmęczeniem, a na ile wytworem wyobraźni? Jak bardzo się użalałam nad sobą? Podobno wszystko zaczyna i kończy się w głowie, czy u mnie też tak było? Pewnie tak, wobec czego lepiej było przestać w kółko powtarzać sobie, że nie dam rady. Od tej pory skupiłam się tylko na liczeniu kroków. Raz, dwa, trzy, cztery, …

… siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia. Stop. Zatrzymałam się niedaleko kilkuosobowej grupki. Młode kobiety, wyraźnie zmęczone, siedziały na kamienistej drodze i odmawiały dalszego marszu, podczas gdy ich towarzysz z niecierpliwością ponaglał je do dalszej wędrówki. Obserwowałam go z podziwem i zazdrością. Skąd on miał tyle siły, podczas gdy każdy inny ledwo człapał? Tego oczywiście nie mogłam wiedzieć, natomiast w pełni przyznałam mu rację: trzeba było iść dalej.


Spojrzałam za siebie – biała brama torii została daleko za mną, a szczyt już naprawdę był na wyciągnięcie ręki, zostało jeszcze tylko kilka zakrętów…

sobota, 7 maja 2016

Odrodzenie



Pac, pac, pac. Ze snu wyrwały mnie kamyki spadające na głowę. Spałam pod skałą i każdy większy podmuchu wiatru strącał z niej żwir i kamyki. Otrzepałam kurtkę, mocniej nasunęłam na głowę kaptur i miałam nadzieję jeszcze trochę pospać. Ale kamyki wcale nie miały ochoty mi tego ułatwić i uparcie spadały mi na głowę. Pomyślałam, że jakbym tam długo leżała, to pewnie całkiem by mnie zasypało; ciekawe, czy ktoś by mnie odkopywał. A potem pomyślałam, że byłam na aktywnym wulkanie, który w każdej chwili mógł się obudzić. A wtedy nie byłoby dla mnie najmniejszej szansy na przeżycie. Dziwnie się poczułam na myśl, że w każdej chwili mogłam przestać istnieć. Na szczęście z tych dziwnych rozmyślań wyrwały mnie mozolne kroki turystów. Chrzęst butów i stukot kijków przypomniały mi, gdzie byłam i po co tam byłam. Ale tak przyjemnie się leżało, nie miałam ochoty wstawać! Jednak wędrowcy wciąż nadchodzili, buty nie przestawały szurać na żwirowym podłożu, a kijki stukać. Wśród kilkuosobowych grupek dawało się słyszeć zmęczone głosy; każdy szukał w sobie siły do dalszej wędrówki. Zrobiło mi się wstyd, że podczas gdy inni walczą z górą i ze sobą, ja się wylegiwałam. Przypomniałam też sobie, że gdyby nie udało mi się zejść na czas, miałabym poważny kłopot z dalszą podróżą. Z 5 stacji Fujinomiya do miasta było jakieś 20-30 km, gdybym nie zdążyła na autobus i nie udałoby mi się złapać autostopu, prawdopodobnie czekałaby mnie noc w lesie, na co nie miałam najmniejszej ochoty. Zwłaszcza że z samego rana miałam od razu jechać do Odawary, a stamtąd – do Kamakury. Plan był napięty i nie mogłam tak głupio marnować czasu. W dodatku nawet nie wiedziałam, jak długo spałam, która była godzina i czy w ogóle jeszcze miałam jakikolwiek zapas czasowy! Zganiłam się za własną lekkomyślność. Na szczęście spałam niewiele ponad pół godziny. Niedługo, ale czułam się dość wypoczęta, jak na te warunki. Otrzepałam się ze żwiru, założyłam buty, plecak i byłam gotowa do dalszej drogi.
 
 
Widok w dole pozostawał bez zmian – morze chmur i tylko gdzieniegdzie nieśmiało wychylające się wierzchołki niższych gór. Widok w górze również nie uskrzydlał – kupa czerwono-szarych kamieni, w dali biała brama torii, a nad nią kolejne schronisko. Ale zaraz, czy aby na pewno kolejne schronisko? Domki co prawda były osnute chmurami, ale ponad nimi było tylko niebo. Czyżby to był szczyt? Pojawiła się nadzieja, że koniec jest już blisko. Ale też rozczarowanie, że jeśli to szczyt, to jakoś mało wyniosły. Z daleka te budynki przypominały raczej jakiś fort z czasów II wojny światowej, niż górskie schronisko i przez moment nawet chciałam, żeby to była kolejna stacja, a szczyt, z ładnymi zabudowaniami, znajdował się wśród chmur. Był tylko jeden sposób, by się przekonać, czym były te budynki.


Nawet po tak krótkim odpoczynku szło mi się całkiem dobrze. Zygzak już mi się tak nie dawał we znaki i zdecydowanie pokonywałam kolejne zakręty. Wbrew temu, co czytałam w internecie, szlak nie był zatłoczony. Internet uprzedzał, że ponieważ na Fuji można się wspinać tylko przez 2 miesiące w roku, przed szczytem należy się spodziewać tłoku jak na cmentarzu w czasie wszystkich świętych. Tymczasem droga była niemal pusta. Kilka osób mozolnie szło w górę, natomiast znacznie więcej osób wracało na dół. I w przeważającej większości byli to cudzoziemcy. Całkiem sporo osób siedziało na skraju drogi regenerując się przed dalszą wędrówką, a na ich twarzach malowało się ogromne zmęczenie. I coraz częściej ciszę przerywał ostry dźwięk aerozolu. Chyba każdy wspomagał się tlenem. Ja wciąż czułam, że go nie potrzebowałam. Krótkie, kilkudziesięciosekundowe przerwy w zupełności mi wystarczały. Siły dodawała mi przybliżająca się z każdym zakrętem brama torii.