niedziela, 17 lipca 2016

Victi vincimus

Tym razem już naprawdę szczyt był na wyciągnięcie ręki; dzieliło mnie od niego zaledwie kilka zakrętów. Potężny nasyp z wulkanicznych kamieni dokładnie skrywał to, co znajdowało się za nim. Wystawało tylko kilka dachów i dumnie powiewająca flaga Japonii. W dalszym ciągu miałam wrażenie, że nie idę do górskiego schroniska, tylko do jakiejś posępnej twierdzy. Tyle że na tej wysokości nie należało się spodziewać ślicznych domków z drewna i papieru - w tych srogich warunkach pewnie nie dotrwałyby do końca sezonu. No i skąd na tym pustkowiu wziąć drewno i papier? Powstało więc coś, co miało rację bytu w miejscu, gdzie wiało, padało i pewnie trzaskały pioruny, z jedynego surowca, który był łatwo dostępny. Coś niezbyt zachwycającego, lecz funkcjonalnego. Paliła mnie ogromna ciekawość, by zobaczyć, co się znajduje za tym kamiennym murem.


I nagle w cudowny sposób odzyskałam siły, przestałam się dusić i prawie biegłam. Wbrew internetowym przestrogom szlak nie był zatłoczony, więc mogłam iść swoim tempem, a nie w tłumie gęstym jak na cmentarzu pierwszego listopada. Biała brama stawała się coraz większa, a przed nią dostrzegłam dwa kamienne posągi, które wcześniej były niewidoczne. Z każdym krokiem dwie jasne bryły zaczynały nabierać kształtów i po chwili zamieniły się w dwa kamienne lwy strzegące wejścia na szczyt. Nieliczni wędrowcy ustawiali się do zdjęcia z lwami. Tak bardzo japońsko stawali na baczność, dumnie patrzyli prosto w obiektyw aparatu lub telefonu i ustępowali miejsca następnym wędrowcom. Jakaś rodzina poprosiła mnie o zrobienie im zdjęcia i w rewanżu ja również otrzymałam fotografię z lwami. Od tego miejsca lina przytwierdzona do słupków z prawej strony chroniąca przed upadkiem ustąpiła miejsca niewysokiemu kamiennemu murkowi, a ściana z lewej strony nie była już bezładną kupą kamieni, tylko regularnym murem ułożonym ludzką ręką. Kamienne schody łagodnym łukiem skręcały w lewo, mur się nieznacznie obniżył i po chwili stanęłam na wprost jakiegoś budynku. Weszłam na szczyt!
 

Miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia, ale nie lubię takiego publicznego uzewnętrzniania uczuć, cieszyłam się w duchu. Jak inni. Nikt nie krzyczał, każdy swój tryumf przeżywał po cichu. Rozejrzałam się dookoła. Stałam na czymś w rodzaju placu czy skrzyżowania. Za mną było wejście, na prawo prowadziła droga, zapewne wokół krateru, a z lewej strony, wzdłuż tej samej drogi rozciągały się niskie budynki - schroniska i sklepiki. Przy pierwszym budynku po lewej stronie drogi stał maszt z trzepoczącą flagą, tą samą, którą widziałam z dołu. Było w niej coś wzniosłego. Budynek przede mną był strzeżony przez kamienne lwy, takie same jak poniżej bramy torii. Czyżby chram? Napisy po japońsku nie były pomocne, nie było też wystawionych skrzynek z wróżbami, a wiedziałam, że gdzieś na szczycie jest chram, wszak to święte miejsce. Na kamiennym słupie przed budynkiem z dłuższego napisu wyłowiłam "Fuji-san chōjō" - "Szczyt góry Fuji", więc poprosiłam kogoś, by mi zrobił zdjęcie na tle tego słupa, na dowód, że tu byłam. I na wypadek, gdybym nie znalazła tabliczki z wysokością - 3776 m.

 

 Ale tym razem nie byłam ciekawa, czy to faktycznie chram, czy jakiś inny budynek. Bardziej interesowała mnie cała ta osada. Panował w niej ruch, niewielki, bo i ludzi nie było zbyt wielu jak na środek sezonu, ale miejsce żyło. Ludzie wchodzili i wychodzili z budynków, zatrzymywali się przy stoiskach z pamiątkami lub po prostu szli dalej. Droga łagodnie skręcała w lewo, nie widziałam więc, jak duża jest ta osada i co znajduje się za nią. Jednak nad dachami górowało niewielkie wzniesienie, z którego miałam nadzieję zobaczyć coś więcej. Zajrzeć do krateru, zobaczyć Japonię z tej wysokości, o ile tylko chmury się rozejdą. Obejść krater, choć nie wiedziałam, czy czas mi na to pozwoli - dochodziła 9. No i musiałam znaleźć pocztę, żeby wysłać te wszystkie kartki. Nie było czasu na stanie w tym miejscu. Ruszyłam wgłąb osady.