sobota, 20 czerwca 2015

Dobre złego początki


Światła sklepu i innych budynków oraz odjeżdżających samochodów na tyle rozświetlały ciemność, że jeszcze nie musiałam włączać latarki. Miarowy dźwięk dzwonka zawieszonego na końcu mojego kija przerywał nocną ciszę. Wydawało mi się, że wszyscy dookoła go słyszą i mają mi za złe zakłócanie spokoju. Jednak z różnych stron dochodził mnie metaliczny brzęk dzwoneczków, co bardzo mnie ucieszyło. Poczułam dzwoneczkową jedność z tymi wszystkimi ludźmi; byłam sama na drodze, ale nie samotna. W oddali zamajaczyła duża tablica informacyjna, do której zmierzały mniejsze i większe grupki turystów, oraz zza której wyłaniali się powracający z góry. Na tablicy był dokładnie rozrysowany plan całego parkingu i najbliższej okolicy oraz informacje dla turystów w czterech językach o tym, jak się zachowywać w górach. Młoda para Japończyków poprosiła mnie o zrobienie im zdjęcia, później oni zrobili mi, chwilę porozmawialiśmy; podróż zapowiadała się miło. Gdzieś w okolicy powinien być chram, do którego chciałam wejść przed wyruszeniem w dalszą drogę. Nie byłam ani religijna, ani przesądna, ale będąc w Japonii chciałam się zachowywać jak Japończycy i poprosić Konohanasakuya-hime – boginię góry Fuji, o opiekę. W słabym świetle latarki nie udało mi się go dostrzec, być może był ukryty gdzieś w głębi między drzewami lub budynkami. Nie wpadłam na to, żeby sprawdzić na tablicy informacyjnej. Zresztą szkoda mi było czasu. Na parkingu spędziłam godzinę, według informatora droga na szczyt miała potrwać 6 godzin i jeżeli chciałam zdążyć przed wschodem słońca, nie powinnam tracić więcej czasu.



Szeroka droga otoczona była wysokimi drzewami. Zaskakujące, że na wysokości 2300 metrów cokolwiek rosło, zwłaszcza drzewa. Najwyraźniej ciepły klimat Japonii łagodził surowe warunki zazwyczaj panujące w górach. W obie strony szli ludzie, niektórzy w pojedynkę, tak jak ja, niektórzy w grupkach. Niektórzy szli w milczeniu, jakby się maksymalnie koncentrowali na wędrówce, inni wesoło rozmawiali i się przekrzykiwali, u jeszcze innych dawało się wyczuć pretensję w głosie, jakby szli za karę. Ci mniej zmęczeni pozdrawiali nas idących dopiero do góry. Zupełnie jak za dawnych lat w Bieszczadach. Przypomniałam sobie, dlaczego kiedyś tak bardzo lubiłam chodzić po górach; poczułam się bardzo swojsko, niemal jak w domu. Ludzie gór zawsze traktowali się jak jedna wielka rodzina, bardzo życzliwi i gotowi nieść pomoc potrzebującym na szlaku. Ku mojej ogromnej radości dotyczyło to również zazwyczaj powściągliwych Japończyków – zapowiadała się wyprawa w miłej atmosferze, jak dawniej. Moją uwagę przykuł starszy pan, którego widziałam w autobusie, ale nie sądziłam wtedy, że on naprawdę tu jechał. Wyglądał na co najmniej 70 lat i samotnie prawie biegł szlakiem. Patrzyłam na niego jak na szaleńca, który nie miał pojęcia, na co się porywał. Nie zamierzałam się z nim ścigać, pewnie i tak miałam go wkrótce dogonić na którejś ze stacji, opadłego z sił i niezdolnego do dalszej wspinaczki. Natomiast bardzo zazdrościłam ludziom wracającym z góry. Oni już mieli wszystko za sobą, byli na górze i teraz zwycięsko wracali do domu. Część z nich była wyraźnie zmęczona, część wciąż świeża i pełna energii, jednak wszystkich łączyła radość ze zdobycia szczytu, widać było po ich twarzach, zmęczonych lecz uśmiechniętych. Szczególne wrażenie wywarła na mnie pewna kobieta w średnim wieku. Jej twarz jaśniała, a uśmiech zdawał się krzyczeć „zwyciężyłam!”. Patrząc na nią wyobraziłam sobie, że być może wcale nie będzie tak źle jak mi się wydawało. Do pokonania miałam 6 kilometrów, różnica wzniesień wynosiła prawie 1500 metrów, ale patrząc na nią, na nich wszystkich, to nie wydawało się aż tak straszne. Wystarczyło tylko iść swoim tempem, a wszystko powinno być dobrze.



 W miarę oddalania się od parkingu powracających światełek było coraz mniej, by po kilku czy kilkunastu minutach miały całkowicie zniknąć. Po chwili z naprzeciwka ciemność rozświetliły silne światła nadjeżdżającego samochodu. Najwyraźniej któryś z pracowników parkingowych budynków błąkał się jeszcze po okolicy. Przyglądałam się ginącym w dali czerwonym światłom samochodu, które wnet zniknęły w lesie. Od tej pory zostali tylko ci, którzy rzucili górze nocne wyzwanie.




Las powoli się przerzedzał, by po chwili odsłonić układającą się do snu dolinę po lewej stronie i ciemną sylwetkę góry po prawej. Spojrzałam do góry w nadziei ujrzenia szczytu, lecz widziałam tylko niemal pionową betonową ścianę zabezpieczającą stok przed osunięciem. Droga na Fuji nadal była zagadką. W dodatku światło mojej latarki było słabsze, niż sądziłam, świeciło niezbyt silnym światłem na odległość około 5 metrów. Z jednej strony tyle wystarczyło, by nie wybić zębów na kamieniach ani nie runąć w przepaść, jednak bardziej komfortowo bym się czuła, gdybym widziała trochę więcej. Na szczęście przede mną i za mną szło całkiem sporo osób, więc droga była względnie dobrze oświetlona. Zaczęłam kalkulować. Obecna droga była idealnie płaska, a stok stromy, więc jeżeli zmniejszał się dystans do przebycia, a różnica wysokości wciąż była taka sama, oznaczało to, że droga mogła być straszna. Naszła mnie obawa, czy moje uszkodzone prawe kolano i lewa stopa wytrzymają takie obciążenie. Byłam co prawda przygotowana i miałam bandaże i opaski, którymi miałam chronić stawy w razie zbyt dużego wysiłku, ale nie miałam pewności, czy takie prowizoryczne zabezpieczenia wystarczyłyby, żeby wejść i zejść zgodnie z planem. Nie chciałam jednak martwić się na zapas. Na razie nic się nie działo, wieczór był przyjemny i tego się trzymałam. Spojrzałam w dół. Wśród niewielkich pagórków migotały światła miast, miasteczek i wsi, a nad nimi rozpościerało się gwiaździste niebo, po którym sunęły niewielkie kłęby chmur. Zazdrościłam mieszkańcom doliny tego, że udawali się na spoczynek podczas gdy mnie czekała ciężka, bezsenna noc. Szybko jednak odegnałam te myśli, na Fuji nie szłam bowiem za karę tylko dlatego, że chciałam. Noc spędzona gdzieś na stoku wysokiej góry była moim wyborem, podobno świadomym.



Droga łagodnie skręciła w prawo w stronę niewielkiego lasku. Znad doliny napłynęła gęsta chmura i nie mogąc przedrzeć się przez górę, zatrzymała się nad drzewami. Poczułam na twarzy kroplę deszczu, potem drugą i niestety, stało się to, czego się obawiałam. Spadł deszcz. Nawet nie deszcz, a mżawka, ale kto wiedział, czy nie rozpęta się ulewa. Część osób w pośpiechu zaczęła zakładać schowane dotąd przeciwdeszczowe ubrania, a część jak gdyby nigdy nic kontynuowała wędrówkę. Nie chcąc ryzykować ewentualnego przemoczenia plecaka, sprawnie nałożyłam na niego wodoodporną płachtę. Aparat i torebkę z dokumentami schowałam pod kurtkę, żeby nadal mieć je pod ręką, a na głowę założyłam kaptur. Miałam nadzieję, że na mżawce się skończy i że latarka nie wybuchnie mi na głowie od nadmiaru wilgoci. Na szczęście korony drzew nieco łagodziły skutki deszczu, lecz mimo to kamienna droga wnet stała się śliska. Wysłużone buty dawno straciły swoją pierwotną przyczepność i musiałam bardziej uważać, by się nie pośliznąć. W głowie zaczęły narastać obawy, czy dalsza droga w takich warunkach będzie możliwa. Wkrótce powinnam dojść do 6 stacji, a deszcz ani myślał przestać padać. Wnet dało się słyszeć kobiecy głos roznoszący się z głośników. W wolno wypowiadanych słowach, potęgowanych echem, było coś złowrogiego. Między drzewami rozbłysły potężne reflektory i po kilku minutach dotarłam do pierwszej stacji na szlaku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz